Wyprawy Rowerowe - Bikefamilly - Sakwiarstwo, Wyprawy Rowerowe, Wycieczki na rowerze, Zwiedzanie, Wyprawy Rowerowe

WYPRAWY ROWEROWE


WYPRAWY


O WYPRAWACH

WYPRAWY 2005 - 2006

WYPRAWY 2007

WYPRAWY 2008

WYPRAWY 2009

WYPRAWY 2010

WYPRAWY 2011

WYPRAWY 2012

WYPRAWY 2013


FOTOGRAFIA MOJA PASJA

KRAJOBRAZY

PANORAMY

PRZYRODA

ZABYTKI

CIEKAWOSTKI



RÓŻNOŚCI

TopLista - Wyprawy Rowerowe



Piękna jest nasza ojczyzna cała, pracujmy dla niej więcej, by jeszcze wypiękniała".

11.07.- 25.07.  ("Szlakiem latarni morskich")
Trasa:

Świnoujście-Albeck (Niemcy) - Międzyzdroje  - Kołobrzeg - Ustka - Łeba - Hel - Gdańsk - Krynica Morska.
długość trasy 637 km.



Uczestnicy:
Janusz, żona Krystyna oraz Alicja, Aleksandra lat 13 i Paulina lat 16.

Nasza kolejna rowerowa wyprawa przeszła wiele korekt trasy, nie mogliśmy również pojechać jako cała rodzina. Poznając kolejne latarnie morskie, udało się nam zobaczyć najpiękniejsze zakątki Polski i przeżyć wiele przygód. Potwierdziło się, że zwiedzanie kraju na rowerach może być bardzo ciekawe. Najwięcej problemów zafundowała nam kolej, uprzykrzając przejazd pociągami z ciężkimi rowerami.  Pozostałe przygody hartowały nas, przed następnymi wyprawami.

Piątek 11.07.2008. Horror w pociągu.

Po całym dniu gorączkowych przygotowań, ok. 20 ruszyliśmy spakowani w kierunku dworca Łódź Kaliska. Na każdym rowerze załadowane ekwipunkiem sakwy Crosso (u Pauliny również na przednich kołach). Za moim Trekiem podczepiona przyczepka Extrawheel z namiotami i pozostałym ekwipunkiem. Wprawieni w poruszaniu się po ulicach Łodzi, szybko dotarliśmy na dworzec. Tam jak zwykle, czekała nas "wędrówka ludów" z całym dobytkiem po schodach prowadzących na peron. Każdy rower z sakwami i przyczepka to ciężar ponad 30 kg, więc rozgrzewka na początek była zapewniona. Ok. 22.30 na peron wjechał pociąg relacji Kielce-Świnoujście w którym zgodnie z rozkładem powinien być wagon do przewozu rowerów. Pociąg ten w Kutnie miał być połączony ze składem jadącym z Lublina przez Warszawę i jechać dalej jako cały skład do Świnoujścia. 

To co było naprawdę (przedział )  nadawało się bardziej na klatkę dla królików. W tymże "przedziale na rowery" zastaliśmy stertę leżących na sobie rowerów innych bikerów jadących do Szczecina i dalej. Warunki przewozu rowerów "promocyjne", aż ciarki mnie przeszły na wylot. Jedyną szansą na podróż, było wepchnięcie rowerów do wagonu i ustawienie na korytarzu. Trudno mi opisać haos jaki zapanował przy załadunku. Zablokowaliśmy wagon na połowie dlugości korytarza, tarasując tym samym swobodne wyjście pasażerów z przedziałów osobowych do toalety. Aby się przemieścić, trzeba było skakać i przeciskać się w trudnej do opisania ciasnocie. O miejscu do siedzenia można było tylko pomarzyć, więc córki i żona ze łzami w oczach stały w przedsionku wagonu, lub siedziały na podłodze. Tego co powiedziałem kierownikowi pociągu, nie będę cytował, ale to i tak za mało. W Kutnie okazało się, że skład z Lublina ma właściwy wagon do przewozu rowerów, w którym jest luźno. Nie mogliśmy się jednak przesiąść, bo peron dworca okazał się za krótki. Po kolejnej burzliwej rozmowie z kierownikiem pociągu w której wspierali mnie inni pasażerowie, zapewniono nas że przesiądziemy się w Poznaniu.

Na dworcu w stolicy Wielkopolski, przeprowadziliśmy rowery do właściwego  wagonu, w którym rzeczywiście było dużo miejsca. Przy tej "operacji" pociąg złapał ok. 25 minut opóźnienia.W osobowej części wagonu, "urzędowało" towarzystwo bez rowerów raczące się piwem.   Podróż do Świnoujścia kontynuowaliśmy drzemiąc lub siedząc na podłodze wagonu.
Imbecylom z dyrekcji kolei w Kielcach i nie tylko, oraz systemowi informacji kolejowej, składamy gratulację za "efektywną" pracę, promocję własnej firmy  i  troskę o warunki podróży pasażerów z rowerami w polskich pociągach. 

Sobota 12.07.  Świnoujście-Albeck-Międzyzdroje.
Dystans 37 km.

Świnoujście powitało nas ciepłą pogodą. Przeprawiliśmy się promem na lewą, miejską część miasta  i skierowaliśmy szlakiem do Fortu Anioła i Fortu Zachodniego. Fortyfikacje te wchodziły w skład Twierdzy Świnoujście od końca XIX wieku. W pobliżu falochronu zrobiliśmy krótką przerwę na posiłek. Promenadą dotarliśmy do ścieżki prowadzącej na przejście graniczne z Niemcami. Wzdłuż ulicy prowadzącej do przejścia wybudowano perony kolei łączącej Świnoujście z siecią niemieckich kurortów. Gładką jak stół ścieżką rowerową dotarliśmy do nadmorskiej promenady w Albeck. Przy głównej alei  będącej deptakiem i dwukierunkową ścieżką, stały  hotele i pensjonaty, było mnóstwo skwerów, placów zabaw, sklepików i stoisk z pamiątkami.   

Dziewczynki i żona z ciekawością wszystkiemu się przyglądały. Szczególnie podobało im się molo, gdzie stał  niewielki hotel. Z przyczyn ekonomicznych, postanowiliśmy że na tej krótkiej wizycie, nasz pobyt w Niemczech zakończymy. Wróciliśmy do  Świnoujścia i skierowaliśmy się do latarni morskiej. Efektowna i najwyższa latarnia na Bałtyku ma wys. 68 m. i zasięgu światła 46,4 km.(25 Mm). Wejście na szczyt latarni po stromych schodach, to solidna porcja wysiłku. Gdy dotarliśmy tam z Olą i Alicją,  zobaczyłem że  niebo pokryte było szaro burymi chmurami, wzmógł się wiatr i rozpadał  deszcz. Nie weszliśmy na galerię, bo panował tam cug nie do opisania. Trochę żałowaliśmy że jest kiepska pogoda, i nie zobaczymy wspaniałych widoków na Świnoujście, Międzyzdroje i niemiecki Albeck. Niestety w latarni nie sprzedawano tzw. paszportu, na którym można by potrwierdzić swój pobyt. Dziewczynki wybrały więc pocztówkę na której przystawiono nam pieczątkę latarni. 

Deszcz przestał padać po pół godzinie, i ruszyliśmy w drogę do Międzyzdrojów. Pokonanie ok. 17 km. nie zajęło  nam dużo czasu. Już na rogatkach kurortu zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na nocleg. Na niewielkiej działce, pozwoliła nam rozbić namioty pani Ewa z mężem. Po zapoznawczej rozmowie, gospdyni pojechała z nami rowerami na promenadę gwiazd, pokazując najciekawsze miejsca miasta, łącznie z nowym pomnikiem znanego aktora Gustawa Holoubka. Gdy wróciliśmy na działkę, panowała już szarówka, nie pozostało nam więc nic innego jak zakończyć snem pierwszy ciekawy dzień wyprawy. 

Niedziela 13.07.  Międzyzdroje-Międzywodzie.
Dystans 43 km.

Odżywcze nadmorskie powietrze podziałało na żonę i córki jak balsam. Dziewczyny rześko powstawały, i pomogły w zwinięciu obozu. Pożegnaliśmy przemiłych gospodarzy i ruszyliśmy w kierunku Wisełki. Malownicza, kręta i pagórkowata droga pośród lasów, rozciągnęła naszą kolumnę. Zonie jazda pod górę na obciążonym rowerze sprawiała trochę problemów, więc Ola zostawała dla towarzystwa. Za mną jak cienie podążały Paulina z Alicją. Zatrzymaliśmy się na parkingu w pobliżu wejścia na wzgórze widokowe Gosań. Zabezpieczyliśmy rowery i poszliśmy podziwiać nadmorskie widoki. Dziewczynki szalały z aparatem, robiąc w leśnej scenerii zdjęcia sobie, żonie i otaczającej nas przyrodzie. Ze wzgórza roztaczały się piękne widoki na nadmorską zieleń, klify i plaże.

Kilka km. dalej wjechaliśmy w las z zamiarem dotarcia do latarni Kikut. Okazało się to jednak dość trudnym wyzwaniem. Najpierw przez leśne pełne korzeni i pagórków ścieżki, przejechaliśmy ok. 1,5 km. Droga się skończyła, a szlak pieszy prowadził pod stromą górę. Zabrałem Olympusa E-300, i ruszyliśmy w długą wspinaczkę. Na szczycie wzniesienia, górowała 15 m. wieża latarni niedostępna  do zwiedzania. Latarnia powstała na bazie dawnej wieży widokowej.  W 1994 r.  została wyposażona w urządzenia nie wymagające dozorowania. Wieża wygląda na nieco zaniedbaną.  Zasięg  świateł latarni wynosi 29,6 km.(16 Mil morskich). Wróciliśmy do głównej drogi, i zatrzymaliśmy się na przydrożnym parkingu, by spożyć posiłek. Tu się okazało jak przebieg wyprawy wpływa na apetyt dzieciaków.  Gdy posiłek dobiegł końca, żona skwitowała "dwa bochenki poszły".  Po energetycznym wzmocnieniu, szybko dotarliśmy do Międzywodzia. Mała miejscowość tętniła życiem dzięki mnogości turystów. Nocleg znaleźliśmy w ośrodku "Pusih" własności Pana Piotra Madeja. Mogliśmy skorzystać z czystych sanitariatów, rozbić namioty na obszernym polu. Właściciel był tak miły, że schował nam na noc rowery.
SERDECZNIE DZIĘKUJEMY.
Wieczorem poszedłem z dziewczynkami nad morze, podziwiać zachód słońca. Pociechy prześcigały się w próbach wykonania ładnych zdjęć, zwłaszcza zachodu słońca,  i muszę przyznać że osiągnęły ciekawe efekty.

Poniedziałek 14.07. Międzyzdroje-Mżerzyno. Ruiny w Trzęsaczu, ładna latarnia i wojskowe bezdroża.
Dystans 62 km. 

Po nocnym wypoczynku, ruszyliśmy dalej . Przez Dziwnówek i Pobierowo drogami pośród  lasów i łąk, dotarliśmy do Trzęsacza. W tej miejscowości na krawędzi klifu, stoją ruiny gotyckiego kościoła z XV wieku. W momencie budowy, stał ok. 2 km od brzegu. Przez lata morze wdzierało się w ląd, wymyło skarpę, rujnując świątynie. Przy ruinach trwały prace zabezpieczające przed całkowitym spadkiem ruin z klifu. Pogoda i humory nam dopisywały,  przejechaliśmy przez Rewal a stanęliśmy dopiero na parkingu przy latarni morskiej w Niechorzu. Po drodze widzieliśmy jedną z tutejszych atrakcji, Retro-Expres ciągniony przez ciuchcię, to replika XIX wiecznego pociągu.  Skład obwozi turystów po najładniejszych okolicach od Gryfic do Niechorza. Latarnia morska to z pewnością najpiękniejszy obiekt tego typu na polskim wybrzeżu Bałtyku, i zabytek kultury narodowej. Imponująca budowla, do której wejście znajduje się w dużym ogrodzie, była niestety nieczynna,  Wieża jest wysoka na 45 m. o zasięgu światła 37 km.(20 Mm). Potwierdziliśmy odwiedziny na pocztówce, i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w kierunku Pogorzelicy. Nic nie wskazywało, że przeżyjemy na dalszej trasie fantastyczne, ale i kłopotliwe przygody.

Po pasie byłego lotniska wojskowego dotarliśmy do Pogorzelicy. Mieliśmy do wyboru dwie drogi w kierunku Mrzeżyna. Jedną dłuższą przez Trzebiatów, a drugą wg. mapy przez lasy. Wybraliśmy tę drugą, bo po lesie wszyscy jeżdzić lubimy. Nie wiedzieliśmy jednak, że na szlaku za lasem, spotkają nas niespodzianki.  w postaci terenów do niedawna zamkniętych. Szlak skończył się w lesie, i wyjechaliśmy na piaszczyste bezdroża byłego nadmorskiego poligonu wojskowego.  Trzeba było przeprowadzić rowerki przez miękkie piaszczyste nieużytki  do pobliskiej drogi biegnącej wzdłuż wojskowego ogrodzenia. Okazało się to trudną szkoła przetrwania. Minęliśmy kilka szkoleniowych okopów, i omijając głębokie piachy, między licznymi krzakami  dotarliśmy  do brukowanej drogi. Ten "spacerek" kosztował wszystkich sporo sił, więc w pierwszej kolejności łykneliśmy po batonie chałwy i solidnej porcji soku. Z  mapy  i znaków szlaku, wywnioskowaliśmy, że droga ta powinna nas zaprowadzić do Mrzeżyna. Ale życie uznało, że napisze nam swój scenariusz.

Jechaliśmy przez gęsto zalesiony teren, wzdłuż  wielu budynków i ogrodzonych terenów opuszczonych przez armię, które trochę szpecą te piękne dziewicze tereny.  Prowadziły nas małe znaki szlaku malowane na drzewach, a to więcej niż skąpy system informacji. Na tym całkowitym bezludziu, spotkaliśmy trzech rowerzystów jadących z Dźwirzyna. Opowiedzieli nam o jeździe po plaży i wchodzeniu do lasu po wydmach. Jazda przez las za którym szumi morze, była bardzo przyjemna.  I pewnie to wrażenie by nam pozostało, gdyby nie brukowana nawierzchnia drogi.. Przez ponad 8 km. tak nas wytrzęsło, że ręce drżały nawet na postojach. Gdy zza kolejnego zakrętu wyłoniły się brama i wojskowe budynki, mieliśmy nadzieję,  że to konec brukowej niedogodności. Nic bardziej mylnego.  Okazało się że był to koniec drogi, a nie przygód. Na wojskowy teren, likwidowanej jednostki nie wpuścił nas żołnierz.

Poinformował  że aby dotrzeć do Mrzeżyna,  musimy wrócić ok. 800 m. do byłych garaży,  i "przebić" się przez las do plaży. Wspomniał też, że będzie to wymagać zjazdu z wydm na plażę. Nie byliśmy zachwyceni taką perspektywą, bo dla nas i rowerów oznaczało to wyczyny ekstremalne i niezbyt przyjazne wobec nadmorskiej przyrody. 

 
Czy naprawdę nie można było umieścić w tym rejonie choć jednej tablicy informacyjnej, aby nikt nie musiał kluczyć po krzakach i chodzić po wydmach z ciężkimi rowerami?????????  

Ze skwaszonymi minami ruszyliśmy z powrotem. W pobliżu opuszczonych garaży dostrzegliśmy leśną przecinkę. Poszedłem na "zwiady" z Pauliną.  Leśna ścieżka wiła się pośród drzew, a potem przeszła w głębokie piachy prowadząc donikąd, a pokonałem ponad kilometr. Jasne się więc stało, ze tędy przejechać się nie da. Postanowiliśmy  po wydeptanej ścieżce między drzewami, przebić się z rowerami do plaży. Ale gdy już wszyscy solidnie zmęczeni przeszliśmy przez zieleń, czekało nas najtrudniejsze.

Trzeba było zepchnąć 5 obciążonych sakwami rowerów z wydmy, by dotrzeć do plaży. Ten  extremalny wyczyn zajął nam sporo czasu, i kosztował mnóstwo siły. Na pustej plaży, odżywczy wiatr i szum morza pozwoliły na krótko odetchnąć. Czekała nas dalej trudna ok. 3 km. wędrówka po piachu w okolice Mrzeżyna, i dziewczynki z żoną nie były z tej perspektywy zbyt zadowolone. Prowadząc  ekipę, starałem się iść po możliwie majtwardszym podłożu.  Ciężki rower i przyczepka grzęzły w piachu, zostawiałąc głębokie ślady. Po nich szła reszta ekipy. Parę razy morskie fale nas solidnie obmyły, mocząc nam obuwie, ale zużywając zapasy napojów, parliśmy do przodu. Idąca na końcu Paulina, pełniła funkcję foto kronikarza. W pobliżu Mrzeżyna kilku plażowiczów grających w  siatkówkę, pomogło nam przenieść zapiaszczone rowery na twardą drogę. Dopiero tam odetchnęliśmy z ulgą. Dotarliśmy do miasta i zrobiliśmy zakupy. Mnie udało się znaleźć miejsce na nocleg w ośrodku Młodzieży Wiejskiej. Po  przygodach dnia, przejechanej odległości, myśleliśmy tylko o odpoczynku. Po rozłożeniu namiotów i kapieli bezszelestnie nadszedł sen, wspierany przez morskie powietrze.

Wtorek 15.07. Mrzeżyno-Wieniotowo.
Dystans 64 km.

Wyspani, niczym młodzi bogowie, ruszyliśmy po śniadaniu do Kołobrzega. Zapiaszczone rowery przypominały nam podczas jazdy, o eskapadach dnia poprzedniego. Odcinek drogi do Dźwiżyna, Rogowa i Grzybowa prowadził przez lasy po betonowej nawierzchni. Wszędzie wspaniałe  tereny, mnóstwo ptactwa nad wodą, ale dało się zauważyć również, słabe zagospodarowanie. W tutejszy krajobraz, wpisały się niszczejące ruiny opuszczonych  nie tylko przez polską armię budynków. Gdy znaleźlismy się na ulicach pełnego turystów Kołobrzegu, skierowaliśmy się na myjnię oczyścić  rowery z plażowego  piachu. Zrobiliśmy zakupy i wjechaliśmy do portu, przeciskając się przez tłumy ludzi. Bardzo popularna Kołobrzeska latarnia morska, przeżywała oblężenie licznych kolonii dziecięcych i turystów. Jej wieża wznosi się na wysokość 26 m, a zasięg światła wynosi 29,6 km.(16 Mm). Latarnia stanowi symbol zaciętych walk z hitlerowcami o miasto i zaślubin polskich żołnieży z morzem w 1945 r. Kolejka chętnych po bilety, tworzyła długą wstęgę. Zrezygnowałem zatem z wejścia na wieżę, ograniczjąc się jedynie do uzyskania pieczątki na pocztówce. Dziewczynki i żona, obeszły latarnię dookoła,  zwiedziły port przypatrując się statkom wycieczkowym i licznym straganom z pamiątkami.

Z portu skierowaliśmy się na ścieżkę rowerową w kierunku Podczela. Dziewczynki  zwróciły uwagę na  kataryniarza w czerwonym stroju, i dźwięczną melodia z instrumentu nakręcanego korbką. Biegnącą wzdłuż morza ścieżką, dojechaliśmy do Podczela i Bagicza. Na parkingu przy szlaku dębów polskich, urządziliśmy krótki postój z posiłkiem, i przestudiowaliśmy dużą mapę okolicy wystawioną przez PTTK(świetny pomysł). Ułatwiła nam ona dalszą jazdę szlakiem rowerowym przez pobliskie lotnisko i szutrowe drogi do Ustronia Morskiego. Ciemne deszczowe chmury zrzuciły z nieba obfity deszcz, spowalniając tempo naszej jazdy i zmuszając do schronienia się w jednym z lokali. Gdy deszcz zamienił się w mżawkę wyjechaliśmy z miasta poszukując noclegu. Niestety ceny pobytu na naszych krajowych campingach, odbiegają od realizmu, i musieliśmy się trochę naszukać. Noc spędzilismy na wiejskim gospodarstwie w Wieniotowie. Może trudno było nazwać te warunki komfortowymi, udało się podsuszyć zamokniętą odzież, i odpocząć po całym dniu wrażen..

Środa 16.07. Wieniotowo-Bobolin.   Pieczątki na sznurkach i dokuczliwy deszcz.
Dystans 34 km.

Kolejnym celem naszej wyprawy była latarnia w niedalekich Gąskach. Wypoczęci ruszyliśmy  w drogę, z niepokojem spoglądając na ciemne chmury, podążające za nami. Szlak do latarni w Gąskach, prowadził asfaltową drogą, przez pola i leśne, piaszczyste lub szutrowe bezdroża, wyłożone betonowymi płytami. Jazda po takiej nawierzchi zbyt przyjemna nie jest, rower bardzo drży  na nierównościach, wzmagając zmęczenie rąk. Podziwiając leśne krajobrazy, parliśmy naprzód. Wybudowana w roku 1878, latarnia morska w Gąskach, ma okrągły kształt, jest wysoka na 49,8 m. a zasięg jej światła wynosi 43, 5 km. Na wieży są dwa tarasy dla zwiedzających, pierwszy na wys. ok. 10 m. a drugi na szczycie wokół laterny. Aby potwierdzić nasz pobyt, kupiliśmy pocztówkę, którą Paulina z Alicją samodzielnie ostemplowały pieczątkami na sznurkach, zostawionymi na specjalnej beczce. 

Podczas pobytu przy latarni, rozpadał się deszcz, który "uziemnił" nas pod parasolami na ponad godzinę. Po przymusowym odpoczynku, ruszyliśmy do Mielna, w którym znów dopadła nas ulewa. Na szczęście nie padało zbyt długo. Przez malowniczą mierzeję między morzem i J. Jamno dojechaliśmy do Łaz. Dalej nasza trasa przebiegała po południowej stronie J. Bukowo, przez Osieki, Więcino, Boryszewo, Dąbki, aż zatrzymalismy się  w Bobolinie. Przepiękne widoki podziwialiśmy nad J. Bukowo w okolicach Boryszewa. Alicja dokładnie sprawdzała na postojach trasę którą jedziemy, a Paulina pstrykała zdjęcia. Przed Bobolinem, znów niebo zapłakało. W strugach deszczu, rozkładaliśmy namioty na jednym z gospodarstw agroturystycznych. Dzięki uprzejmości gospodarza, wysuszyliśmy mocno przemoczoną odzież i buty, zjedliśmy pod dachem kolację, zabezpieczyliśmy rowery i pozostał nam już tylko beztroski sen.

Czwartek 17.07.  Bobolin-Przewłoka.  Trzy latarnie w jeden dzień.
Dystans 66 km.

Po "wydłużonej" nocy, w pogodny poranek, zwinęliśmy obóz, i. po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku niedalekiego Darłówka. Początki latarni morskiej w Darłówku, sięgają roku 1715, kiedy po obu stronach Wieprzy, ustawiono proste światła. Od roku 1885 do 1996. datuje się rozbudowa latarni i zabezpieczanie przed skutkami mrozów i zalewania przez morską wodę. Nawet potężny falochron w pobliżu którego stoi, nie ochronił obiektu przed wielokrotnym zalaniem podczas sztormów. Aby temu zapobiec,  latarnia została dodatkowo otynkowana specjalną elewacją cementowo-wapienną, pogrubiono  jej zewnętrzne mury. Wysokość latarni wynosi 22 m. a zasięg świateł 27,8 km. tzn. 15 Mm. Kupiliśmy w niej, zestaw małych pocztówek ze wszystkimi latarniami na Bałtyku, na którym przystawiono nam pieczątkę.

Pogoda nie pozwalała na kapiel w morzu, o której marzyły dziewczynki. Ruszyliśmy do Jarosławca, najpierw drogą do Ustki, a potem szlakiem R-10.  W miejscowości Rusinowo, po skręcie na Jarosławiec czekała nas męcząca wspinaczka na wysokie wzniesienie. Tylko odpowiedniemu przełozeniu przerzutki, zawdzięczam, że mnie nie zatkało. Trek z przyczepką ważył razem ponad 50 kg. Przede mną na szczyt wzniesienia wjechała Paulina, a za mną Alicja,  pokazując że wiedzą na czym polega sztuka jazdy rowerem. Ola została z żoną, której zabrakło siły. Ta rozgrzewka, przyspieszyła tempo dalszej jazdy. Wykorzystując ukształtowanie terenu, dotarliśmy do latarni w Jarosławcu. Wieża  latarni ma 33,3 m. wysokości i zasięg  świateł wynosi 42 km.(23Mm).

Pierwszy projekt latarni powstał w roku 1820, w odpowiedzi na liczne katastrofy statków na Bałtyku. W roku 1830 na oddalonym 400 m. od brzegów morza wzgórzu, wybudowano jednak za niską latarnię, niewidoczną z morza zza wysokich lasów. Pięć lat później zbudowano nową wieżę, adoptując  stary budynek na mieszkania dla latarników. Uszkodzona poważnie w wyniku II wojny światowej latarnia, nie działała przez wiele lat. W 1975 roku wyposażono obiekt w nowoczesne oświetlenie obrotowe, wyremontowano budynek  i tak funkcjonuje do chwili obecnej, będąc jednocześnie zabytkiem. Sprzyjała nam wreszcie słoneczna pogoda, więc po posiłku u podnórza latarni wyruszyliśmy w drogę do Ustki.

Od południa objechaliśmy Jez. Wicko, mijając Korlino, Złakowo i Dominowo. Jechaliśmy przez pola i lasy, po asfalcie  i betonowych płytach. Dookoła otaczała nas wspaniała przyroda, czasem słychać było w zaroślach, krzykliwe żurawie, a na przydrożnych słupach bocianie rodziny. Podczas krótkiego postoju dziewczynki spostrzegły w lesie połzającego węża. Nie zdążyliśmy zrobić zdjęcia, bo gad niestety uciekł. W dobrych nastrojach dojechaliśmy do portu w Ustce. Ledwo zdążyliśmy oprzeć ciężkie rowery o balustrady w porcie, z nieba lunęła ściana deszczu wymiatając wszystkich turystów. Latarnia morska stoi przy wschodnim falochronie, przy ujściu rzeki Słupi do Bałtyku. W 1831 roku, decyzje władz Słupska, z którym Ustka związana była administracyjnie, zapoczątkowały istnienie i budowę latarni dla rozwijającego się portu. Zaczęło się od masztu przy stacji pilotów na który w 1871 roku wciągnięto olejową latarnię z aparaturą Fresnela. Rozwój żeglugi sprawił, że w 1892 roku zbudowano wieżę, o wys. 17,5 m. przylegającą z zachodniej strony do budynku stacji pilotów, a w laternie umieszczono nowocześniejsze światła oparte na soczewce.

W roku 1904 zmieniono charakterystykę światła na białe, przerywane i takie pracują w  latarni do czasów obecnych. Dodam jeszcze, że do 1 stycznia 1947 r. latarnia nosiła nazwę Postomino, a po tej dacie zmieniono nazwę na Ustka. Zasięg świateł latarni wynosi 33 km.(18 Mm).Gdy wchodziłem  z Olą na wieżę latarni zaczynało solidnie padać. Ładny widok na port, okoliczne plaże i całe miasto, wart był wspinaczki po schodach.  Zacinający deszcz, nie pozwolił na zbyt długie podziwianie widoków. Gdy wróciłem,  Paulina i Alicja z żoną stały schronione pod parasolami. Deszcz przestał padać, zrobiliśmy zakupy i udaliśmy się w dalszą drogę rozglądając się jednocześnie za miejscem na nocleg. Kilka km. za Ustką, we wsi Przewłoka  jest położone w pobliżu lasu, wyposażone w domki campingowe gospodarstwo agroturystyczne "Agro-grucha", prowadzone przez Marlenę i Stefana Gruszczyńskich. Pan Stefan bez wahania zgodził się rozbicie naszych namiotów za przystępną cenę, udostępnił sanitariaty, czyniąc nasz pobyt i odpoczynek bardzo przyjemnym.
SERDECZNIE DZIĘKUJEMY PANIE STEFANIE. 

Piątek 18.07. Przewłoka-Izbica.   Piękne krajobrazy i szlak przez bagna.
Dystans 63 km. 

Mimo wcześniejszej pobudki, nie mogliśmy szybko ruszyć w dalszą drogę z powodu deszczu. Na szczęście nie padał długo, po złożeniu obozu i śniadaniu, pożegnaliśmy gościnnego gospodarza. Szosą z Przewłoki omijając od południowej strony Jez. Gardno, przez Smołdzino i Smołdziński Las, pojechaliśmy w kierunku latarni Czołpino, zbudowanej między jeziorami Gardno i Łebsko. Jazda po leśnych duktach i szutrach,  kilometry po betonowych płytach przejechane w odludnych miejscach, pozwoliły nam nacieszyć się z czystego nadmorskiego powietrza w  Słowińskim Parku Narodowym. Widzieliśmy wiele przepięknych krajobrazów i stada dzikich ptaków podrywające się do lotów z jeziora i mokradeł. W takich chwilach, nikt nie myślał o upływającym czasie i ilości przejechanych kilometrów. Szlak zaprowadził nas przez las, do podnóża najwyższej 55 m. wydmy na którą prowadziły leśne schody, otoczone z obu stron gęstym lasem. Z pokonania góry zrezygnowała żona, pełniąc służbę przy naszych rowerach i odpoczywając. Ja zabrałem pociechy na wpinaczkę do latarni.

Na wzniesieniu góruje wysoka na 33, 4 m. ładna wieża latarni, udostępniona do zwiedzania od roku 1992. Zasięg jej świateł wynosi 43,5 km.(23,5 Mm). Z tarasu na szczycie latarni rozciąga się piękny krajobraz na niedalekie morze, wydmy, lasy, jeziora leżące na terenach Słowińskiego Parku Narodowego. Dziewczynkom bardzo się te widoki podobały. Z ciekawością oglądały również będącą w zasięgu ręki laternę. Po powrocie do rowerów, urządziliśmy sobie mały deser na łonie natury. Jako fundator niespodzianek, podarowałem ekipie batony chałwy, smakowite ciasto i sok owocowy z pomarańczy. Po takiej dawce czynnika motywacyjnego, miałem z głowy troskę o tempo dalszej jazdy. Z lasu wyjechaliśmy na drogę prowadzącą do wsi Kluki, a gdy tam dotarliśmy czekała nas trudna naturalna niespodzianka. 

Międzynarodowy szlak rowerowy w kierunku Izbicy skręcił w polną zarośniętą wysokimi trawami drogę. Ciężkimi rowerami dało się przejechać ledwie kilkadziesiąt metrów. Liczne pokryte błotem nierówności zmusiły nas do prowadzenia rowerów wzdłuż otaczających drogę bagien i mokradeł. Ten teren to dziewicze środowisko naturalne mające bez wątpienia swoją urodę. Ciszę przerywały  tylko rechot żab i krzykliwe ptactwo. Spacerek po tym trudnym terenie trwał przez ok. 2 km. Szlak wybraliśmy po informacjach  mieszkańców wsi Kluki, którzy ocenili go jako krótszy i przejezdny. Gdy mokradła  się skończyły, stanęliśmy chwilę na drewnianym mostku. Dalej  szlak poprowadził na na  betonową drogę i asfalt prowadzące do Izbicy. W gospodarstwie Pana Tadeusza, leżącym na skraju Jez. Łebsko, rozbiliśmy na noc nasze namioty. Miły gospodarz,  przesiedział z nami cały wieczór, zaciekawiony przebiegiem wyprawy. Zapewnił nam stół na kolację i ciepłą wodę na toaletę. Rozstaliśmy się gdy zachodzące słońce oznaczało koniec bardzo ciekawego dnia.
PAMIĘTAMY I DZIĘKUJEMY PANIE TADEUSZU.

Sobota 19.07. Izbica-Słuchowo.  Leśne wertepy, burza i ulewny deszcz.
Dystans 57 km.

Nic tak nie dodaje energi, jak dobry sen i humor od rana. A że spotkało nas jedno i drugie, obóz szybko przestał istnieć, zjedliśmy śniadanie i o 8 rano Izbica już była za nami. Jechaliśmy wzdłuż jeziora Łebsko czerwono-zielonym szlakiem R-10 do Łeby, a dalej nasze plany  obejmowały latarnię Stilo. Na jednym z postojów Alicja dokładnie sprawdzała przebieg trasy, podczas gdy reszta ekipy zajadając paluszki oglądała zarośnięte mokradła jeziora. Paulina pstrykała fotki niczym reporter, wyszukując najciekawsze miejsca. W pełnej turystów Łebie, dziewczyny z żoną zrobiły zakupy uzupełniając nasze zapasy. W Biurze Informacji Turystycznej dostałem szczegółowe mapy okolic. Dowiedziałem się także jak najkrótszą drogą dojechać do latarni Stilo. Pani wskazała mi leśny, zielony szlak zaznaczając, że wiedzie przez gęsty las, i ma on pewien stopień trudności, przynajmniej w kilku miejscach. Dziewczynki nie chciały nawet słuchać o  jeździe okrężną droga.  Rozlaliśmy sok jabłkowy do bidonów przy rowerach, i kierując się mapą ruszyliśmy w drogę.

Na szlaku w lesie okazało się że pani z B.I.T. w Łebie miała rację. Szutrowa droga przez las, zmieniała się w piachy, albo bardzo kręte pagórki pośród drzew, z licznymi grubymi korzeniami. Kilka razy musieliśmy zejść z rowerów, aby ominąć  grube warstwy błotnistych mazi i przepchnąć biki po  miękkim piachu.  Ogólne wrażenie z tej trasy, było jednak bardzo przyjemne. Leśna cisza, bezludzie, świergot ptakówi krystalicznie czyste powietrze, dodawały uroku naszej podróży. W kilku miejscach przy drodze mijaliśmy paśniki dla saren, ogrodzone mrowiska, i rozorane przez dziki runo leśne. Podczas  postoju w leśnych ostępach dopadła nas burza połączona z obfitym deszczem, która "szła" za nami z Łeby.. Od całkowitego przemoczenia, uchroniły nas gęste drzewa. Gdy dojechaliśmy do parkingu i pieszego szlaku w kierunku latarni, oparliśmy rowery o drewnianą balustradę przy barze z parasolkami,  z nieba runęła jeszcze silniejsza ściana deszczu. Markotne miny żony i dzieci, mówiły same za siebie. Godzinę siedzieliśmy przy stoliku pod parasolem wykorzystując "okazję" na mały posiłek,  gorącą herbatę i kawę.

Gdy deszcz ustał, zaopatrzeni w przeciwdeszczowe kurtki, ruszyliśmy z Alicją w kierunku latarni. Aby tam dotrzeć, trzeba pokonać kilka leśnych pagórków i długą drogę po środku lasu, pełną wystających korzeni drzew. Latarnia morska Stilo ma 33,4 m. wysokości,  zaięg jej świateł wynosi 43,5 km.(23,4 Mm). pomalowana jest w trzy pasy czarny, biały i czerwony. Cała wieża ma kształt ściętego ostrosłupa, a podstawą jest szesnastokąt. Na okrągłym dwupiętrowym szczycie latarni, znajdują się galeria i laterna, przykryta stożkowym dachem. Taki kształt czyni latarnię łatwo rozpoznawalną. Jednym z latarników jest kobieta. Turyści zwiedzać mogą część sięgającą galerii poniżej laterny. Nam  jednak nie dane było zwiedzić latarni, ponieważ z powodu przerwy do godź. 16 była zamknięta. Wobec ponurych pomruków burzy, postanowiliśmy wrócić do rowerów uzyskawszy przed tym pieczątkę latarni w naszej książeczce z małymi pocztówkami. Zanim dotarliśmy do baru, rozpętała się ulewa i zostaliśmy ochłodzeni. Po wypiciu gorącej herbaty, leśnym duktem ruszyliśmy wzdłuż żółtego szlaku w kierunku Lubiatowa.

Za miastem skręciliśmy  na południe do Osiek  potem dotarliśmy do Osiek Lęborskich, i zrobiliśmy postój na obiad.  Zapasy które wiozła w przednich sakwach Paulina, znacznie się po nim zmniejszyły. Menu przez cała naszą wyprawę, składało się z zup Knorr, i dodatków w postaci kanapek z produktami wybranymi przez dzieci. Zanim dotarliśmy do Słuchowa, znów rozpadał ulewny deszcz, i za schronienie wykorzystaliśmy autobusowy przystanek. Ciemne chmury zawisły nad okolicą nie wróżąc nic dobrego, zaczęliśmy więc szukać miejsca na nocleg. Pani Ewa była kolejną bardzo życzliwą osobą, która udzieliła nam gościny na swoim gospodarstwie. Przyjęła nas jak własną rodzinę, na noc użyczając miejsca w stojącej z boku podwórza przyczepie campingowej. Pokazała też miejsce gdzie bezpiecznie moglismy schować rowery. Podczas kolacji w przyczepie, zaplanowaliśmy podróż na nastepny dzień.  

Nie ma skali wdzięczności za tak okazaną życzliwość i zaufanie. Tym bardziej, że nazajutrz gospodyni musiała iść do pracy. Po kolacji zadowoleni zasnęliśmy jak susły.

DZIĘKUJEMY PANI EWO.

Niedziela 20.07. Słuchowo-Rozewie.  Bociany, kusząca plaża i wieczorny spacer nad morzem..
dystans 53 km.

Dach nad głową w przyczepie, chronił nas prawie do południa, deszcz bowiem padał obficie z niewielkimi przerwami. Ale na nudę czasu nie mieliśmy. Gdy się na niewielki czas się wypogodziło, uchwyciliśmy obiektywem Olympusa, liczną bocianią rodzinę składającą się z 5 osobników, siedzącą w gnieździe na niedalekim słupie. Podczas deszczu dwa osobniki przyleciały pospacerować na stodole Pani Ewy, nie dalej niż 10 m. od nas. Niebo wypogodziło się około godź. 12, i szybko ruszyliśmy dalej. Asfaltową drogą 215, pośród szpaleru drzew przejechaliśmy przez Krokowo i  Karwię. Tempo naszej jazdy spadło nieco w Jstrzębiej Górze, pełnej wczasowiczów i pojazdów. Jadąc wzdłuż licznych leśnych przejść na okoliczne plaże, i nas kusiło by posiedzieć nad morzem. Dziewczynki same zrezygnowały z dłuższej przerwy, wciąż mając nadzieję na kąpiel w morzu gdy będzie jeszcze cieplej.

Rozewie jest najdalej wysuniętym na północ przylądkiem w naszym kraju. Po brukowanej ulicy dotarliśmy do zjazdu w kierunku latarni. Biało-czerwona ładna wieża latarni morskiej,  stoi na malowniczym skwerku, od pólnocnej strony sąsiadując z nadmorskim lasem na wysokiej skarpie. Latarnia ma wysokośc 32,7 m. a zsięg jej świateł sięga 48,1 km.(26 Mm). Na wieży są trzy galerie widokowe, dla turystów dostępna była najniższa i z niej okolicę obserowała duża grupa turystów. Na szczycie wieży mieści się szesnastokątna laterna  z obrotowymi światłami, zakryta kopulastym dachem. Po krótkim odpoczynku na skwerze, odwiedzeniu latarni i uzyskaniu pieczątki, poszedłem do pobliskiego campingu zapytać o koszty noclegu. Właściciel campingu i ośrodka kolonijnego, po przedstawieniu naszej ekipy, zgodził się na rozłożenie namiotów za przystępną cenę, pokazał czyste sanitariaty i miejsce gdzie mogliśmy zjeść kolację i bezpiecznie schować rowery.

Dziewczynki z żoną cieszyły się z takiego scenariusza. Rozbiliśmy obóz na polu przy lesie na skarpie za którym szumiało morze. Po krótkiej toalecie, schowaliśmy rowery do pomieszczenia które wskazał właściciel i zjedliśmy kolację przy stole na powietrzu. Zabrałem aparat i poszedłem z Olą w głąb lasu, z zamiarem zejścia nad morze. Po stromym urwisku, zeszliśmy nad brzeg morza przy długiej betonowej zaporze chroniącej nadmorski las i roślinność, przed wysokimi falami. Wracając  w kierunku latarni, chwytaliśmy na zmianę z Olą,  zachód słońca na Bałtyku. Stromymi schodami  w lesie weszliśmy ponownie na wzniesienie między obecną i starą latarnią w Rozewiu. Starą latarnię wyłączono z eksploatacji, gdy roznące drzewa zasłoniły jej światla. Mieści się w niej obecnie muzeum latarnictwa. Na skwerze przy latarni spotkaliśmy żonę oraz Paulinę i Alicję, które jak się okazało uznały wieczorny spacer nad morzem, za znakomitą formę relaksu. Po pełnym wrażeń dniu, szumiące morze i las, przyśpieszyły nasz nocny odpoczynek. Gdy córki i zona już spały poszedłem jeszcze na teren campingu poobserwować jak obracające się światła latarni, oświetlają okolicę i morze.

Poniedziałek 21.07.  Rozewie-Jurata. Bezsilność wobec deszczu, bunkry w Jastarni, uroczy wieczór nad zatoką w Juracie.
Dystans 42 km.

Pobudkę urządziła nam rzęsista ulewa. Lało niestety do południa i szybko okazało się, że zniweczy to nasze plany dotarcia do Helu. Z Rozewia do Władysławowa, udało się wyjechać ok. godź. 13. Gdy tam dojechaliśmy, trzeba było wjechać na solidną górę. Trekiem z przyczepką wjechałem na wzniesienie z najwyższym trudem. Za mną przyjechały Paulina i Alicja. Żona z Olą dotarły po 10 minutach. Po krótkim odpoczynku, wszyscy ruszyliśmy w kierunku Helu, nie zważając na kolejne ciemne chmury zapowiadające burzę. Cieszyliśmy się w duchu, że nareszcie jedziemy po "normalnych" drogach lub rowerowej ścieżce. Przy wyjeździe z Władysławowa wstąpiliśmy do sklepu Lidl na zakupy. Okazało się to podwojnie korzystne, bo mieliśmy na parkingu dach nad głową. Po wyjściu ze sklepu  lało przez godzinę, a nastroju nie zepsuły tylko smakowite lody które przezornie zafundowałem moim bohaterkom.

Deszcz  zelżał i ruszyliśmy  ścieszką rowerową do Jastarni.wzdłuż malowniczych terenów zatoki Puckiej. Na równoległej drodze utworzył się gigantyczny korek samochodów wracających z Helu. Przy nadmorskim lesie, po torach przemknęło kilka pociągów. Gdy przestało padać, zmieniliśmy przemoczoną odzież na postoju. Przez Kuźnicę dotarliśmy do Jastarni. Tablica informacyjna zachęciła nas do odwiedzenia bunkrów obronnych z 1939 roku.  Zostawiliśmy żonę na straży przy rowerach, i poszliśmydo lasu zobaczyć  fortyfikacje. Paulina z Alicją weszły sprawdzić osobiście w bunkrze Sabała, jak żołnieże bronili kraju przed hitlerowcami w tragicznym  wrześniu. Zdjęcia które wykonały, były, jak same oceniły, ciekawą lekcją historii. Kolejne bunkry Sęp i Saragossa, stały na skraju lasu i plaży. Pierwszy był szczelnie zamknięty, a drugi "ogólnie" dostępny, ze śladami dewastacji.  Dziewczynki  przeczytały tablice informacyjne, wykonały zdjęcia i zasypały mnie  pytaniami, na które z przyjemnością odpowiedałem w drodze powrotnej..

Na ścieżce rowerowej w Jastarni, z mojego Treka dochodził  metaliczy dźwięk. Rower rzucał również tylnym kołem. Po oględzinach okazało się, że jadę z pekniętą szprychą. Pomyślałem wtedy, że po tylu przygodach i km. na rowerze obciążonym przyczepką, Trek i tak jest wspaniały. Trzeba było natychmiast naprawić koło, aby nie było jeszcze gorzej. Na szczęście jest w mieście punkt wypożyczania i naprawy rowerów prowadzony przez pana Piotra Tula, ojca, przy którym szkoli się jego syn. Pan  Piotr po któtkiej rozmowie ze mną, błyskawicznie zabrał się za wymianę szprychy w Treku. Zrobił to fachowo i za symboliczną opłatą. Po 40 minutach, mogłem spokojnie ruszyć  z ekipą do latarni morskiej.
SERDECZNIE DZIĘKUJĘ PANIE PIOTRZE.
Za torami kolejowymi, w nadmorskim lesie, stoi pomalowana w biało czerwone pasy wieża latarni morskiej Jastarnia o wysokości 13,3 m. Jej wysokość nie robi może wielkiego wrażenia, ale obiekt jest ładny, ma korągły kształt, na szczycie jest galeria i efektowna laterna. Latarni nie można było niestety zwiedzić ani zdobyć pieczątki. Pozostały nam tylko jej pamiątkowe zdjęcia.

Rowerową ścieżką na skraju lasu, wyjechaliśmy z Jastarni do Juraty. Mijaliśmy wspaniałe połacie nadmorskiego lasu z unikalną chronioną roślinnością. Rozstawione w lesie tablice informacyjne wymieniały  rośliny,  i zwierzęta w nim żyjące. W Juracie ścieżka biegła nad wodami zatoki Puckiej. Na noc gościny na  swoim podwórku, udzieliła nam właścicielka domku z pensjonatem dla turystów. Była pod wrażeniem naszego wyczynu, a życzliwość przełożyła na niewielką cenę za nocleg. Rozłożyliśmy namioty, schowaliśmy bezpiecznie rowery, zjedliśmy na stole kolację i poszliśmy na wieczorny spacer na niedaleką przystań, przy której kilku młodzieńców szalało na wodnych skuterach. Paulina z Alicją i Olą dorwały się do mojego Olympusa, wykonały ładne zdjęcia zachodu słońca nad zatoką Pucką. Kilka minut po wejściu do namiotów, zapanowała zupełna cisza. 

Wtorek  22.07.  Jurata-Hel-Gdańsk.
Lazurowe niebo, 3 latarnie, Indianie przy Neptunie i Pan Józef.
Dystans 44 km.

Bezchmurne poranne niebo, zwiastowało pogodny dzień. Wypoczęci złożyliśmy obóz i po śniadaniu ok. 8.30 ruszylismy na Hel.  Zrobiliśmy zakupy,  i przez park dojechaliśmy do leśnej alei która prowadziła do Helskiej latarni. Wieża ma ośmiokątny kształt  zwężający się ku górze. U szczytu jest, galeria,  laterna ze stozkowatym dachem i........antena radarowa założona w 1999 r. . W 1939 roku stara latarnia została wysadzona w powietrze przez polskich saperów, ponieważ jej światła ułatwiały wojskom niemieckim namierzanie i ostrzał polskich stanowisk obronnych. Latarnię odbudowali sami  mieszkańcy w roku....1942. Zasięg swiateł wynosi 36 km.(18 Mm).  Dość długa kolejka chętnych po bilety, skłoniła nas do rezygnacji z wejścia na górną galerię. Zależało nam aby zdążyć do portu na tramwaj wodny do Gdańska o godź. 14.30. Decyzja okazała się o tyle słuszna, że zdążyliśmy jeszcze kupić bilety, zanim ich zabrakło. Następny kurs moglibyśmy odbyć dopiero o 20, a to oznaczałoby kłopoty z noclegiem. Podczas rejsu tramwajem, mijaliśmy na zatoce duży niemiecki luksusowy wycieczkowiec o nazwie Regent. U wejściu do portu, przy prawym nabrzeżu cumował inny efektowny włoski statek pasażerski Regatta, który przechodził  przegląd techniczny. 

 Blisko nabrzeża  stała również zabytkowa latarnia morska Gdańsk Nowy Port.  Po przeciwnej stronie zauważyliśmy  latarnię Gdańsk Port Północny wybudowana w roku 1984. Nie jest dostępna do zwiedzania, ale to najnowocześniejszy obiekt tego typu w naszym kraju, choć o nieco innym kształcie co pozostałe. Żelbetowy konstrukcja zwieńczona jest kwadratową galerią. W latarni jest winda dzięki której latarnicy nie muszą wchodzić po schodach. Źródłem światła są lampy reflektorowe, umieszczone w panelach na obrotowym stole, włączane i wyłączane automatycznie przez reflektor mgłowy lub fotowyłącznik zmierzchowy. Wieża mierzy wysokość 61 m. a zasięg świateł 46 km. (ok. 27 Mm), parametry imponujące. Tramwaj wpływał powoli w głąb portu, a my oglądaliśmy kolejne ciekawe obiekty. Na prawym wzgórzu królował wysoki pomnik Bohaterów Westerplatte, znany nam z wyprawy w 2005 r. a dalej Twierdza Wisłoujście, wybudowana przez krzyżaków. Twierdza pełniła również funkcję latarni od 1482 r. potem zburzyła ją armia Stefana Batorego, została odbudowana i ponownie zniszczona przez pożar. Latarnia przestała pełnić swoją funkcję w 1758 roku.

Obecnie w twierdzy trwają prace remontowe i warowni zwiedzać nie można. Wysiedliśmy z tramwaju na przystani przy Gdańskiej Starówce i skierowaliśmy się na ul. Długi Targ do pomnika Neptuna. Z daleka dobiegały do nas dźwięczne rytmy indiańskiej muzyki. Przy pomniku koncertowało trzech peruwiańskich indian, grając na piszczałkach przy akompaniamencie podkładu z płyty. Ubrani byli w ładne ozdobione  frendzlami stroje, na plecach  efektowne skrzydła, a na głowach kolorowe pióropusze. Staliśmy dość długo wśród ludzi, z ciekawością i sympatią słuchając egzotycznych rytmów  i  przyglądając się  muzykom. Gdy skończyli koncert, przeszliśmy ulice starówki, dojechaliśmy do dworca głównego gdzie postanowiliśmy odpocząć i przemyśleć sprawę naszego noclegu.  Po krótkij przerwie, ścieżką rowerową ruszyliśmy w kierunku Gdyni.

Niedaleko ulicy Grunwaldzkiej upatrzyliśmy schowany na uboczu trawnik, przy parterowym domu i pobliskich działkach. Wstępne rozmowy z mieszkańcami, pokazały że nikt nie będzie wnosił sprzeciwu byśmy rozbili namioty na 1 noc. Zostawiłem żonę z bliźniaczkami, i pojechałem z Pauliną do sklepu, z jednoczesnym zamiarem znalezienia innego miejsca. W schronisku młodzieżowym nasz nocleg kosztowałby ponad 100 zł, więc daliśmy sobie spokój.  Innego miejsca też nie udało się znaleźć. Z zakupionymi zapasami żywności wróciliśmy więc do domku  z trawnikiem. I tu spotkała nas niespodzianka. Jeden z mieszkańców domu, prawie 80 letni Pan Józef, zaproponował żonie abyśmy zamieszkali w jego dwupokojowym mieszkaniu. Samotny starszy pan, nie chciał słyszeć o naszej odmowie argumentując że, często czuje się samotny i będzie miał wreszcie okazję z kimś porozmawiać.  Miałem trochę wątpliwości, czy to dobry pomysł, ale i mnie po dłuższej rozmowie Pan Józef przekonał. Schował nasze rowery do komórki, którą zamknął na bardzo solidną kłódkę i staliśmy się jego gośćmi. Mieliśmy do dyspozycji łazienkę i dużo miejsca do wygodnego spania. Gdy żona i dziewczynki już smacznie spały,  jeszcze długo rozmawiałem z  panem Józefem.  Ustaliliśmy czas i zasady naszego pobytu w jego domu.

Środa 23.07. 
Wycieczka do parku i Archikatedry w Oliwie, Sopot, relaks na plaży i kłopoty żony z nogami.
Dystans.38 km.

Nasza ekipa wstała zadziwiająco wcześnie. Po toalecie i śniadaniu, zostawiliśmy u Pana Józefa cały ekwipunek, zabraliśmy rowery i z podręcznym bagażem pojechaliśmy zwiedzać Gdańsk. Mieliśmy również zamiar znaleźć inne miejsce na nocleg, by grzeczności Pana Józefa nie nadużywać. On sam prosił byśmy wrócili po południu lub wieczorem na kolejną noc. Nikt z nas nie przypuszczał, że scenariusz dnia sprawi, że wrócimy. Ścieżką rowerową pojechaliśmy do ul. Grunwaldzkiej, a dalej do Parku w dzielnicy Oliwa. Lazurowe niebo zapowiadało bardzo ciepły  dzień, więc dziewczyny zabrały sprzęt do kąpieli w Bałtyku. Park Oliwski w niczym nie stracił za swojej urodzie od mojego dzieciństwa. Duże wrażenia zrobił na nas, piękny wysoki żywopłot przy wejściu.. Przeszliśmy  do małego wodospadu z którego spływała woda, omywając liczne naturalne kamienie. To dla mnie szczególne miejsce,  w roku 1968 byłem tu z  własnymi rodzicami i siostrą na ostatnich wspólnych wczasach. Gdy wszedłem z dziećmi na kamienie przy wodospadzie, wróciły wspomnienia. Dziewczynki wymieniając między sobą mojego Olympusa, pstrykały pamiątkowe zdjęcia, następnie alejkami dotarliśmy do znanej Katedry.

Archikatedra w Oliwie jest na Pomorzu Gdańskim, najwspanialszym i najstarszym obiektem zabytkowym. Przy jej budowie i odbudowie, wykorzystano niemal wszystkie style architektury, występujące w okresie ponad 800 lat w Europie. Cieszyła się uznaniem od czasów średniowiecznych, stanowiąc nekropolię książąt gdańskich.  Odwiedzała ją  wiekszość polskich  i wielu zagranicznych władców oraz gości. W świątyni są przepiękne herby, obrazy, portrety, rzeźby i ołtarze, że nie sposób wszystkich opisać. W nawie głównej mieszczą się wielkie organy, wspaniały późnobarokowy instrument na 110 głosów, 135 rejestrów, 7876 piszczałek). Nasze fotki ilustrują tylko fragmenty tego co widzieliśmy. Z Parku Oliwskiego, udaliśmy się ścieżką nad morze, weszliśmy na plaże ustawiając wcześniej nasze biki, na specjalnych stojakach. Dziewczynki spełniły tu swoje marzenia o kąpieli w morzu, a że było ciepło, trudno je było z wody wygonić. Kiedy się to udało, ruszyliśmy nadmorską ścieżką do Sopotu, mijając pełen namiotów camping. O noclegu tutaj można było tylko pomarzyć, choć ceny do pobytu nie zachęcały.

Przy ciepłej pogodzie, żona zaczęła odczuwać silne bóle w nogach podczas jazdy rowerem.  U wejścia na okrągły sopocki skwer, mieści się zabytkowa latarnia morska. Obiekt był oblężony przez turystów. Z jej wieży zobaczyć można ładne widoki na Sopot, molo i okoliczne plaże.  Postanowiliśmy wrócić do domu Pana Józefa z powodu dolegliwości żony, po drodze robiąc jeszcze zakupy żywności. Przemiły Pan Józef, powitał nas z nie skrywaną radością.  Długo pytał dziewczynki o wrażenia z całego dnia. Gdy dowiedział się o dolegliwościach żony,  i planowanym na piątek naszym powrocie do domu, trochę posmutniał, ale zapewnił, że nie sprawiamy żadnego kłopotu  i możemy zostać na  2 dni do samego wyjazdu.  Przedstawiłem więc zamiar wyjazdu z Olą autobusem do latarni  w Krynicy Morskiej, a reszta ekipy razem z panem Józefem zaplanowała zwiedzenie innych ciekawych miejscc w Gdańsku. 

Czwartek 24.07.  Wycieczka do Krynicy i zwiedzanie Gdańska.
Dystans 28 km. 

Odległość z Gdańska do Krynicy Morskiej to ok. 60 km. Wiedziałem że przejechanie tam i z powrotem na rowerach w 1 dzień jest nierealne. Alicja i Paulina zostały z żoną, a ja zabrałem do autobusu Olę. Jechaliśmy po malowniczych terenach Parku Krajobrazowego Mierzei Wiślanej, przez Mikoszewo, Stegnę, Sztutowo. W tej miejscowości podczas II wojny światowej mieścił się obóz koncentracyjny.  Po godzinie wysiedliśmy nieopodal  Zalewu Wiślanego w Krynicy. Słońce rozświetlalo bezchmurne niebo, czyniąc przyjemnym nasz spacer do latarni. Wieża latarni stoi przy leśnej drodze na plażę. Otoczona drzewami ma wysokość 53 m. okrągły kształt, rozszeżony u dołu. Pomalowana jest na czerwono, a laterna na biało. We wnetrzu daje się odczuć niewielki zaduch, na szczyt prowadzą kręte strome schody wymagające niezłej kondycji. Obecna latarnia jest młodszą siostrą pierwowzoru z roku 1895. Stara latarnia została wysadzona w powietrze w 1945 r. przez wycofujących się hitlerowców. Obecną odbudowano w 1951 r.  zasięg świateł wynosi 36 km. (19,5 Mm). 

Po uzyskaniu w latarni pamiątkowej pieczątki, ruszyliśmy  na spacer wzdłuż plaży, pełnej spragnionych słońca i wody turystów. Lekka morska bryza zapewniała ożywcze powietrze. Wróciliśmy leśną ścieżką do głównej drogi,  a czas oczekiwania na powrotny autobus do Gdańska, wypełniliśmy podziwiając z mola ładny krajobraz wokół spokojnych  wód Zalewu Wiślanego. Po powrocie do Gdańska, na dworcu głównym uzyskałem informację o pociągu "Sukiennice",  według rozkładu jazdy z wagonem na rowery. Miał wyjechać z Gdyni przez Łódż do Krakowa,  i zapewnić nam spokojną podróż do domu. Na podstawie uzyskanych informacji, zakupiłem bilety dla naszej ekipy na piątek rano. Nie przypuszczałem wtedy, że kolej częstuje nas kolejną fikcją informacyjną, zwiastującą przykre i nerwowe wydażenia.

Podczas mojego pobytu z Olą w Krynicy, żona z Alicją, Pauliną i panem Jóżefem, odbyli wycieczkę pieszą na Gdańskie Stare Miasto. Odwiedzili przepiękną ulicę Mariacką, sredniowieczną Bramę Mariacką i renesansową Złotą Bramę, zbudowaną w latach 1612-1614. Zobaczyły też  kamienne rzeźby attyki z 1648 r. oraz neogotycki Dwór Bractwa św. Jerzego z XV wieku. Na trasie ich spaceru znalazły się również Przedbramie ul. Długiej Katownia i Wieża z XVI wieku,  pomnik Obrońców Poczty Gdańskiej z września 1939 r. Dla dziewczynek była to bezcenna lekcja historii i kultury, połączona z kolejną samodzielną szkołą fotografowania.  Po południu pojechałem z dziewczynkami na zakupy, potem nad morze w dzielnicy Wrzeszcz. Wieczorem spakowaliśmy sakwy i resztę ekwipunku przygotowując je na powrot do domu..  Po kolacji gospodarz zapowiedział, że rano pojedzie z nami na dworzec. 

Piatek 25.07.  Nerwowe skutki kolejowej fikcji, koniec wieńczy dzieło.
Dystans 6 km.

Wszyscy wstaliśmy o 6 rano. Nie opuszczało mnie przeczucie, że nasza podróż  napotka kłopoty. Zanim okazało się jakie, nasza ekipa z panem Józefem dotarła ok. 8 rano na główny dworzec w Gdańsku. Przeszliśmy na 2 peron, by oczekiwać na pociąg "Sukiennice" z Gdyni do Krakowa przez Łódź. Czas upłynął nam na rozmowach z panem Józefem.  Oczekiwany pociąg wjechał na peron ok. 9.15. był zaskakująco krótki bo 5 wagonowy.  Niestety wagonu na rowery nie miał. Kierownika składu stać było jedynie na rozłożenie rąk w geście bezradności, i bąkamie o winie dyrekcji  kolei w Krakowie lub Gdyni. Otrzymał ode mnie za swoje zachowanie odpowiednie podziękowanie, które z przyczyn grzecznościowych pominę. Całą sytuację obserwowało kilku funkcjonariuszy Policji i Służby Ochrony Kolei. Pociąg odjechał zatem bez nas, i trzeba było szybko coś w tej sytuacji zaradzić.  Mocno zdenerwowany poszedłem z Pauliną do Biura Informacji Kolejowej przy dworcu. Gdy przedstawiłem sprawę pewnej pani, z głupawym uśmiechem stwierdziła, że opisana przeze mnie sytuacja nie miała miejsca. Zmieniła arogancki ton rozmowy, gdy Paulina przyprowadziła policjantów i sokistów, którzy wszystko potwierdzili.

Wtedy szybko wyszła z biura, powierzając nasz "przypadek" koleżance, na szczęście taktownej i grzecznej. Pani ta wyszukała najbliższy pociąg, którym w miarę wygodnie i bezpiecznie moglibyśmy z rowerami dojechać do Łodzi. Zrobiła też na biletach odpowiednią adnotację. Pożegnaliśmy się serdecznie z przemiłym panem Józefem. Znajdzie na stałe miejsce w naszej pamięci i niewykluczone, że jeszcze się spotkamy.. Ok. godż. 12.40 na peron dworca wjechał pociąg pośpieszny z Gdyni do Katowic. Nie miał wagonu na  rowery, ale były w nim pietrowe wagony, w których dało się ustawić rowery między drzwiami, i zająć miejsca siedzące na "półpiętrze" w ich pobliżu. W zapewnieniu znośnych warunków podróży, uczestniczyła w/w grzeczna pracownica informacji kolejowej. Przez Bydgoszcz i Inowrocław, szczęśliwie dojechaliśmy do Łodzi,. wysiedliśmy na stacji Widzew i po "naszych" terenach dojechaliśmy do domu.

Podsumowanie wyprawy.

Szlak latarni morskich  jest trudny do pokonania rowerami trekingowymi z  ciężkim ekwipunkiem. Trasa szlaku jest bardzo ciekawa i zróżnicowana.  Prowadzi po głównych drogach, przez  lasy, bezludne  łąki,  pola. Nawierzchnie dróg to liczne szutry, bruki, betonowe płyty lub trudne piaszczyste bezdroża. Podczas wyprawy odwiedziliśmy 15 latarni morskich na polskim wybrzeżu Bałtyku. Wszystkie stanowią ważne obiekty techniczne i zabytkowe, o ciekawej historii i  dużym znaczeniu dla bezpieczeństwa na morzu. Niektóre położone są na bardzo atrakcyjnych turystycznie terenach. 
Spotkaliśmy się podczas jazdy z ogromną sympatią wielu ludzi. Niektóre osoby bardzo nam pomogły, zezwalając na rozbicie namiotów na własnym terenie, lub przyjmując nas we własnych domach.

Jestem dumny z żony i dzieci, wyprawa wymagała bowiem dużo sił i wytrwałości, a wszyscy egzamin zdali. Plonem eskapady są  bardzo ładne zdjęcia, wykonane przez córki świetnym aparatem Olympus E-300, który prosty w obsłudze i nezawodny, bardzo się córkom spodobał. Wrażeń z wyprawy nie zepsuły kolejowa rzeczywistość czy kapryśna pogoda. 

Mamy już plany na kilka wypraw w 2009. Gdziekolwiek byśmy nie pojechali, postaram się aby nie zabrakło ciekawych wspomnień. 

Wrażenia uczestniczek.

Żona Krystyna:
Bałam się tego wyjazdu, ale okazało się, że mimo problemów w pociągach,  było bardzo ciekawie. Sama się nie mogłam nadziwić, że mąż tak wyszkolił córki na rowerach.  Jechały z sakwami, a trudno było za nimi nadążyć. Bardzo wygodnie czułam się na rowerze, mimo że wiozłam trochę ekwipunku. Podobały mi się nadmorskie widoki, latarnie i wiele zabytków. Świetnie czułam się nad morzem, aż do Gdańska.

Paulina:
Wyprawa po kraju i wizyta w Niemczech dostarczyła nam wielu wrażeń i wspomnień. Nie zabrakło  przygód, zwłaszcza podczas jazdy przez lasy, i pchania rowerów po plaży. Widzieliśmy piękne tereny i ciekawe zabytki. Niektóre drogi dla rowerzystów w naszym kraju, są bardzo trudne i pozbawione informacji. Miałam na nowym rowerze 4 sakwy, i świetnie mi się jechało. Trochę szkoda że deszcz nam przeszkadzał w zwiedzaniu. Bardzo mi się podobał taty aparat Olympus, którym fotografowałam piękne zakątki naszego kraju.  Skala atrakcyjności wyjazdów organizowanych przez tatę stale rośnie, i  gwarantuje mój udział w następnych wakacyjnych wyprawach. Obyśmy tylko nie byli skazani na kolejne nieprzyjemne przeżycia w pociągach. 

Alicja:
Bardzo fajna wyprawa z przygodamii. Zapamietam pobyt w Albeck, Międzyzdroje i wzgórze Gosań, ładne widoki z latarni, ruiny kościoła w Trzęsaczu i pchanie rowerów po plaży. Miło było jechać przez gęste lasy, podziwiać zachód słońca nad morzem,  widoki na jeziora,  bunkry i broń w Jastarni, indian w Gdańsku i ładną Katedrę w Oliwie. Dużo było atrakcji podczas tej wyprawy, szkoda że czesto padał deszcz bo z pewnością zobaczylibyśmy jeszcze więcej.

Aleksandra:
Bardzo ciekawy wyjazd z przygodami. Fajnie mi się jechało na nowym Treku, łatwiej było wjechać pod "pagórki". Bardzo mi się podobało w Albecku, na Gosaniu,  szczytach odwiedzonych latarni. Piękna przyroda, ładne widoki, zachody słońca i kilka życzliwych osób które nas gościły,  zabytki i pchanie roweru po plaży zostaną mi na długo w pamięci. Tylko nie chcę już więcej tak jechać pociągami. 
 

 

Firmie Olympus Polska składamy specjalne serdeczne podziękowania, za użyczenie na wyprawę świetnego aparatu Olympus E-300.

Wszystkie nasze zdjęcia z wyprawy wykonane zostały aparatem Olympus E-300.


Za wsparcie naszej wyprawy składamy serdeczne podziękowania firmom i osobom:

SSC Wrocław
HG Polska,
Maxibit,
Lucky-Star,
Crosso,
Hannah Polska,
Pani poseł Joannie Srzydlewskiej,
Panu Witoldowi Skrzydlewskiemu,
Polska turystyczna,
Carta Blanca,
Pascal,
Camelbak
Fast Line

Relacja z wyprawy brała udział w organizowanym przez portal Pascal Travel Club konkursie "Rower jest OK" i ........wygrała II nagrodę.  Weekend w hotelu Vivaldi w Karpaczu dla 2 osób, 2 kaski Kellys i 2 koszulki rowerowe to wspaniały epilog naszej tegorocznej wyprawy.

Nie będę ukrywał, że  wyjazd do Karpacza, jako nagroda za relację z wyprawy "Szlak latarni morskich 2008" był bardzo atrakcyjny. Dokonałem rezerwacji terminu z kierownictwem hotelu Vivaldi, na 28-30 listopada  2008. Uczestniczką wyjazdu była również Paulina, która świetnie radziła sobie na letniej wyprawie. Wycieczka do Karpacza, zaczęła się od wyjazdu pociągiem do ......Warszawy. Na autobus PKS kursujący przez Łódź, nie mogliśmy kupić, ani zarezerwować biletów. Aby zgrać rezerwację pobytu w hotelu, trzeba było kupić bilety i wsiąść do autobusu w stolicy, tylko taka wersja (po informacji w PKS) dawała pewność że do Karpacza dojedziemy???!!! 

Krótki pobyt w stolicy, wykorzystaliśmy na odwiedzenie najciekawszych miejsc w pobliżu Starówki i nad Wisłą, robiąc przy okazji pamiątkowe zdjęcia. Widzieliśmy próbną musztrę żołnierską na Pl. Piłsudskiego, Grób Nieznanego Żołnierza. Na Krakowskim Przedmieściu przy pomniku Mikołaja Kopernika, odbywała się akcja zbierania podpisów na rzecz poprawy klimatu na ziemi. Przed pomnikiem położono tysiące pomarańczowych figurek, symbolizujących ilość złożonych przez polaków podpisów. Nad Wisłą pokazałem Paulinie pomnik Syreny, symbol stolicy walczącej z okupantami..
 

  

Po blisko 9 godzinnej podróży autobusem w piątek 28.dotarliśmy do Karpacza. Już pierwsze  wrażenia   były bardzo ciekawe. Hotel Vivaldi można z pewnością nazwać jedną z perełek Karpacza. Położony jest w górnej części miasta, przy drodze na Orlinek. Ładnie wykończony budynek, z parkingiem oraz  bogatą bazą gastronomiczną  (restauracja), wyposażony w saunę, basen i inne atrakcje, jest atrakcyjnym miejscem na pobyt. Zakwaterowano nas w eleganckim dwuosobowym pokoju z łazienką, telefonem i telewizorem. Odświeżeni po podróży, ruszyliśmy z Pauliną poznać uroki kurortu. Otoczone pasmami Karkonoszy miasteczko wygladało bardzo malowniczo. Po obu stronach prowadzącej do góry głównej ulicy, stało mnóstwo hoteli, pensjonatów, różnych sklepów i lokali. Z dolnej części miasta, widzieliśmy główny szczyt okolicy- zaśnieżoną Śnieżkę. Niemal w centrum miasteczka, naszą uwagę zwróciła kaplica p.w. Matki Boskiej Ostrobramskiej, stylizowana na wzór prawosławny z kwdratową kopułą o zaokrąglonych bokach. Wracając po południu do hotelu, poczuliśmy powiew chłodnego powietrza.  Zapowiadał on noc z minusową temperaturą i śniegiem. Nie wiedzieliśmy czy taka zapowiedź się sprawdzi, ale nazajutrz w sobotę, właśnie taka aura dostarczyła nam niezapomnianych wspomnień.

W sobotni poranek, za oknem mogliśmy podziwiać prawdziwie zimowy krajobraz. Po śniadaniu w restauracji hotelowej, ruszyliśmy z Pauliną zaśnieżoną drogą w kierunku Orlinka. Drzewa pokryte warstwą śniegu i lekko minusowa temperatura tworzyły zimową mozajkę, pozwalając podziwiać przepiękne widoki i czerpać czyste górskie powietrze. Po obejżeniu skoczni narciarskiej na Orlinku, dotarliśmy do wyciągu na Śnieżkę, i tu spotkało nas rozczarowanie, był bowiem nieczynny z powodu konserwacji. Postanowiliśmy zatem odbyć pieszy spacer pod górę szlakiem na szczyt, najdalej jak się da. Wspinaczka pośród ośnieżonych drzew i przepięknych krajobrazów stanowiła nie lada przyjemność, choć łatwa nie była.  Robiliśmy  przerwy na wykonanie zdjęć w najładniejszych miejscach. Na wysokości ok. 1000 m, szlak zaczął nam sprawiać większe trudności w marszu,  nieco głębszy śnieg  przykrywał warstwy lodu. Zza horyzontu wyszło słońce dodając jeszcze większego uroku górskim krajobrazom. Postaowiliśmy jednak wracać do Karpacza, bo wejście na Śnieżkę byłoby zbyt ryzykowne. 
 

  

Niedaleko wyciągu na Śnieżkę w lesie, znaleźliśmy górski potok i wodospad. Woda potoku spływała na niższy poziom tworząc rozlewisko, pośród pokrytych śniegiem kamieni. Potok spływał dalej z wodospadu do niższej części miasta w której mieścił się zbiornik p. powodziowy. Wracając krętą szosą z górnego Karpacza, znów mogliśmy podziwiać górskie krajobrazy. Po  powrocie do hotelu, dopisywał nam apetyt podczas obiadu.
 

   

Niedzielę, ostatni dzień pobytu  w Karpaczu postanowiliśmy spędzić na spacerze po lesie w pobliżu potoku. Dotarliśmy wijącą się wzdłuż niego ścieżką, do zbiornika p.powodziowego. Okazało się, że częściowo pokryty jest lodem, a zamieszkuje go liczne stado kaczek. Są one bardzo sympatycznym motywem na zdjęciach, więc staraliśmy się zwabić stado w naszym kierunku. Nie trzeba było się zbytnio wysilać, kilka kawałków bułki rzuconych przez Paulinę, i całe stado było w zasięgu ręki i objektywów naszych aparatów. Spacerując dalej po lesie dotarliśmy do mostku nad wodospadem ze zbiornika. Tu też mogliśmy podziwiać ładny widok na okoliczne góry. i lasy. Wieczorem spakowani ruszyliśmy autobusem w drogę powrotną do Łodzi.  Wspomnienia z Karpacza na długo pozostaną w naszej pamięci.

 

Wyprawy, wycieczki, turystyka rowerowa, sakwiarstwo, Rower, Podróże, na rowerze, jazda rowerem, reportaże


Sylwester Sylwester w górach Katalog stron                Polityka prywatności