|
|
8.07.-18.07.2009 r. Uczestnicy: Dystans wyprawy 276 km. Organizacja każdej naszej wyprawy, zawsze jest połączeniem życzliwości sponsorów, mojego zaangażowania i dawki szczęścia podczas wyjazdu. Gdy czegoś zabraknie, rezultat nie zawsze pokrywa się z planami. Kryzysowa sytyacja w kraju, mnożyła liczne trudności przy zgromadzeniu środków na nasz wyjazd. Musiałem zrezygnować z Budapesztu, Balatonu i Bornholmu. Ostatecznie udało się zgromadzić budźet, który pozwalał na 7 dniowy wyjazd do Szwecji i Danii. Trasę wyprawy dostosowałem do życzeń dziewczynek i naszych możliwości. Nie udało się jednak, zrealizować przejazdu przez Szwecję i odwiedzenia Kopenhagi. Poważna i kosztowna usterka roweru, ograniczyła nasze plany i zmusiła do powrotu do kraju. Było to rozsądne rozwiązanie, które pozwoliło zwiedzić kilka nieznanych, ale bardzo ładnych zakątków pomorza zachodniego. Mimo przeciwności podczas wyprawy, jej największym sukcesem był nasz wspólny wspaniały aktywny wypoczynek. Środa 8.07. Po wielu dniach gorączkowych przygotowań, ze spakowanym w sakwach firmy Crosso ekwipunkiem, wyruszyliśmy na kolejną wyprawę. Justyna i Paulina pierwszy raz miały na rowerach po 4 sakwy firmy Crosso, przednie i tylne. Za moim Trekiem bezszelestnie sunęła przyczepka Extrawheel z namiotami i innym ekwipunkiem. Plan wyjazdu przewidywał dojazd z Warszawy do Świnoujścia, przepływ promem do Ystad, przejazd rowerami do Malmoe i Helsingborga, przepływ promem do Helsingoru w Danii, przejazd do Kopenhagi i powrót promem do kraju. Sielanka w Łazienkach nie trwała jednak długo, bo znów zaczęło padać i salwowaliśmy się ucieczką do centrum stolicy. Po małych zakupach wróciliśmy na Dworzec Centralny, bo nie dawała mi spokoju sprawa pociągu do Świnoujścia. Przeczucie mnie nie zawiodło. Ku naszemu zdumieniu w informacji dowiedzieliśmy się, że kilka dni wcześniej, z pociągu relacji Lublin-Świnoujście kolej wycofała do odwołania specjalny wagon do przewozu rowerów. Kolejna wyprawa i kolejna "rozrywka" zagwarantowana przez polską kolej. Dziewczynkom na wieść o ekstremalnych perspektywach podróży nad morze, prysnął dobry humor, a na ich twarzach pojawił się smutek. Ruszyliśmy na Dworzec Wschodni bo tam pociąg miał stać 15 min. i łatwiej było nam wsiąść ze sporym ekwipunkiem. Kupiłem bilety i wtargaliśmy z trudem nasze biki na peron 3, gdzie podjechał pociąg "Szczecinianin" z Terespola. Tylko dzięki życzliwości kierownika pociągu, wsadziliśmy rowery i sakwy do 2 przedziałów i względnie wygodnie dojechaliśmy do Poznania. Tam czekała nas przesiadka do wcześniejszego wagonu w składzie, bowiem nasz jechał do Zielonej Góry. Na szczęście kierownik pociągu, uprzedził o naszej ekipie, i wszystko poszło sprawnie. Do Świnoujścia po kolejnej przesiadce w Szczecinie Dąbiu, dotarliśmy ok. 8 rano. Trudno mi opisać, skalę naszego zmęczenia. Czwartek 9.07. Na terminalu promowym udało się nam nieco odświeżyć. Po sprawdzeniu i potwierdzeniu w firmie Polferries rezerwacji na prom do Ystad (11.07.) i powrót z Kopenhagi (17.07.), ruszyliśmy do klubu jachtowego Marynarki Wojennej "Kotwica" w którym mój kolega zorganizował dla nas pobyt i nocleg. Klubowicze-żeglarze przyjęli nas bardzo sympatycznie. Na przystani klubu zastaliśmy kilkanaście bardzo efektownych jachtów i łodzi. Ich wyposarzenie dowodziło, że należą do prawdziwych pasjonatów morskiej żeglugi. Zostawiliśmy ekwipunek i pojechaliśmy na miasto. Zrobiliśmy uzupełniające zakupy i przez promenadę, dotarliśmy do portu w pobliżu falochronu. Dziewczynki odpoczywały na piasku, a ja spacerowałem po kamienistym falochronie, fotografując krzykliwe mewy, żaglówki, statki i promy wpływające do portu. W drodze powrotnej do klubu Kotwica, na szlakowej drodze pojawił się niestety pierwszy zwiastun naszych późniejszych kłopotów. W tylnym kole mojego roweru, niespodziewanie pękła szprycha, niestety od strony trybu. Koło było w całości plecione na nowo, tuż przed wyprawą. Dotarliśmy do klubu, zdemontowałem koło i zaniosłem do pobliskiego sklepu. Miało być gotowe, nazajutrz przed południem. Zmęczone podróżą dziewczyny, poszły wcześnie spać, a ich wypoczynek trwał nadspodziewanie długo. Piątek 10. 07. Naprawione koło odebrałem ze sklepu o godz. 11. Gdy wróciłem na przystań klubu Kotwica, dziewczynki już były po toalecie i śniadaniu. Gdy usprawniłem rower, pojechaliśmy ponownie na promenadę, a stamtąd leśną ścieżką na teren Niemiec. Wycieczkę popsuła jednak pogoda. Z nieba spadł ulewny deszczu, przed którym na 2 godź. schroniliśmy się pod dachem jednego ze sklepów. Po powrocie do klubu, szybko sprawdziłem rowery, spakowaliśmy ekwipunek i ruszyliśmy na drugą stronę Świny do terminalu promowego. Prom "Wawel" odpływał do Ystad o 22.30. Znaleźliśmy się na jego pokładzie godzinę wcześniej. Obsługa perfekcyjnie zabezpieczyła rowery, a my zajęliśmy miejsca w końcu promu na lotniczych fotelach. Pasażerów nie było zbyt wielu. Rozłożyliśmy fotele i z niewielkimi przerwami staraliśmy się się wypocząć. Z rufy promu, długo przyglądałem się niknącym w ciemnościach światłom portu w Świnoujściu. Po spokojnych wodach Bałtyku, prom Wawel płynął do portu w Ystad.. Sobota 11.07. Prom wpłynął do portu w Ystad ok. 7 rano. Zanim na dobre zacumował, z górnego pokładu przyglądałem się zwartej zabudowie tego portowego miasteczka. Pustymi i malowniczymi ulicami dojechaliśmy do rynku. Brukowane kocimi łbami uliczki w centrum, i zabytkowe drewniane budynki, oddawały specyficzny klimat miasta. Przy rynku (Stortorg) mieści się ładny, zabytkowy kościół Maryi Panny. Umieszczune na szczycie jego wieży, wygięte miedziane chełmy z XVI w. są symbolem miasta. Po krótkim spacerze, wróciliśmy na plac naprzeciw kolejowego dworca. Mieści się tam Biuro Informacji Turystycznej, niestety było nieczynne. Dopisało nam jednak szczęście. Gdy rozmawialiśmy o dalszej drodze, podeszła do nas polka, starsza pani mieszkającą w Szwecji od 23 lat. Z nieskrywaną sympatią i uśmiechem przyjrzała się naszej ekipie i obładowanym rowerom. Sporo nam opowiedziała o pobliskich miejscach wartych odwiedzenia. Podczas tej rozmowy przypatrywał się nam starszy mężczyzna, który przekazał jakieś informacje innej kobiecie. Okazało się, że był to szwed, na co dzień mąż kolejnej rodaczki, Jolanty Olsson, dyrektor Biura Turystycznego w Ystad, która robiła w pobliskim sklepie zakupy. Przemiła Pani Jola, obdarowała nas mapami okolic Ystad, i udzieliła wielu cennych wskazówek. Zachęceni ciekawymi informacjami, pojechaliśmy 18 km na wschd, do miejscowości Kasaberga. Świetnie wkomponowana w otoczenie, ścieżka rowerowa poprowadziła nas wzdłuż plaży, przez las, potem poboczem trasy samochodowej. Półtorej godziny jazdy w przyjemnych warunkach i ładnych plenerach, minęło dość szybko. Miło było patrzeć, na zadowolone miny moich pociech. Zatrzymaliśmy się w Kasaberdze, gdzie przed wejściem na solidne wzgórze zostawiliśmy zabezpieczone rowery na specjalnym parkingu. Na szczyt wzniesienia prowadziła ok. 1 km.wąska i kręta droga szutrowa między prywatnymi polami. Rozciągał się stamtąd, piękny widok na miasteczko i morze, ale główną atrakcją tego miejsca, były kamienie ustawione w tejemniczych okolicznościach ok. r. 500. Tworzą one widoczy z góry kształt łodzi. Tutejsze przewodniki informują, że prawdopodobnie jest to rodzaj grobowca wikingów. Ciekawostką jest fakt, że przebijające się między kamieniami, promienie wschodzącego i zachodzącego słońca, tworzą fantastyczną scenerię świetlną. Wizyta w Kasaberdze, stanowiła odstępstwo od naszej planowanej trasy. Była mnie na rękę, bo mogłem dokładnie ocenić, jak zachowuje się mój rower po naprawie koła. Podczas przejazdu nic nie wskazywało, na późniejsze wydarzenia. Wróciliśmy do Ystad, i ruszyliśmy ścieżką w kierunku Malmoe. Gładka ścieźka, równoległa do szosy, wiodła wzdłuż kamienistego i bezludnego morskiego wybrzeża, pośród pasów zieleni i łąk. Lekki orzeźwiający wiatr czynił jazdę bardzo przyjemną, co widać było na uśmiechniętych twarzach dziewczynek. Świetnie sobie radziły mimo sporego ekwipunku na rowerach. Nie dalej niż 200 m do drogi, równolegle biegła linia kolejowa łącząca Malmoe z Ystad. Kilka razy niemal bezczelestnie przemknęły po niej krótkie wagonyy pociągów. Niestety czar wyprawy prysł ok. 8 km. za Ystad. W małej miejscowości, na płaskim podłożu drogi usłyszeliśmy metaliczny dźwięk, który mnie przeszył na wylot. W tylnym kole mojego Treka ponownie pękła szprycha, i to od strony trybu. Miałem zapasowe szprychy, ale wymiana wymagała demontarzu koła, a to okazało się niewykonalne. Mała szwedzka miejscowość gdzie byliśmy, wyglądała jak wymarła. Pochowani w swoich kolorowych domkach ludzie, zajęci byli własnymi sprawami. Gdy okazało się, że sam nie zdemontuję trybu, i nie pomoże mi w tym zaden szwed, skręciłem koło na tyle, że dało się rower z przyczepką prowadzić. Zeszliśmy w boczną drogę, i rozbiliśmy nasze namioty na niewielkim zieleńcu, przy budynkach które przypominały kompleks szkolny. W pobliżu stało nieczynne, ogrodzone bandami .....lodowisko do gry w hokeja na lodzie. Szwedzkie prawo w ramach tzw. "Dnia korzystania z natury". pozwala turystom na rozbicie namiotów na jedną noc poza campingami, pod warunkiem zachowania czystości i nie zakłócania spokoju. Po kolacji zabezpieczyliśmy rowery i nieco zmartwieni szybko usnęliśmy. Niedziela 12.07. Rankiem, gdy zwijaliśmy nasz ekwipunek dziewczynki powiedziały mi, że w nocy odwiedziła nas policja. Stróże prawa najwyraźniej zostali powiadomieni o obcych osobach przez miejscowych mieszkańców. Dziewczynki słyszały w nocy radiowóz i głosy policjantów, ale nikogo z nas nie obudzono. Policjanci uznali zapewne, że nie stanowimy żadnego zagrożenia, dla tutejszego porządku. Nasz obóz wyglądał czysto, markowe rowery stały zabezpieczone pod drewnianym dachem, spaliśmy w firmowych namiotach firmy Bergson. Po spakowaniu ekwipunku, wróciliśmy na główną drogę. Wszystkie moje pociechy pod kierunkiem Justyny, ruszyły do Ystad, a ja za nimi prowadząc rower z przyczeepką. Dziewczynki wiedziały co mają zrobić. Po dotarciu do miasta, Alicja i Ola zostały z większością sakw przy Biurze Turystycznym, a Paulina z Justyną wróciły do mnie z zamiarem przejęcia części mojego ekwipunku. Spacer z ciężkim rowerem nie należał do zbyt przyjemnych, ale jakoś sobie poradziłem. Ułożyłem przy okazji plan działania w zaistniałych okolicznościach na nasz dalszy pobyt w Szwecji. Posiadane środki dawały niewielką szansę na naprawę roweru i ponowne ruszenie do Malmoe, Helsingborga i Kopenhagi. Rozsądek podpowiadał mi, że lepiej będzie wrócić do kraju, naprawić koło i uratować wyprawę, zwiedzając nieznane nam jeszcze zakątki wysp Uznam i Wolin. Czas pokazał, że było to rozwiązanie najbardziej słuszne. W połowie drogi powrotnej, dojechały do mnie Justyna z Pauliną. Zabrały sakwy, część ekwipunku z przyczepki i ponownie pojechały do Ystad. Dzięki temu lżej mi było prowadzić uszkodzony rower. Po rodzinnej naradzie w Ystad, udaliśmy się ok. 1 km. od miasta na nadmorski parking, który poznaliśmy przy okazji wycieczki do Kasabergi. Były tam stoły gdzie można było spokojnie zjeść posiłek, a za pobliskimi drzewami zachęcająco szumiało morze. Niedzielne, słońce mocno zachęcało do ochłody w wodzie. Nadzieję na naprawę koła i kontynuację wyprawy, mogliśmy mieć tylko w poniedziałek. W mojej ocenie koło trzeba było od nowa zapleść nowymi szprychami, bo rower z przyczepką, który prowadziłem był zbyt cięźki, aby ryzykować na dalszej drodze ponowne uszkodzenia. Dziewczynki znając moje zamiary, zabrały reczniki i "wyparowały" na plażę. Ja obejżałem dokładnie każdy rower, wyczyściłem co było konieczne, nasmarowałem, zakleiłem łatkami 2 dętki, po czym zabrałem Olympusa i poszedłem utrwalić wybryki pociech na spokojnie falującym morzu. Gdy nadszedł wieczór, przenieśliśmy się z obozem do pobliskiego lasu, gdzie namioty i rowery nie rzucały się w oczy. Na wszelki wypadek na noc, przykryłem rowery folią, co okazało się wielce przezorne. Po całym dniu wrażeń, w naszych namiotach szybko zapanowała cisza. Poniedziałek 13.07. W nocy nad lasem gdzie spaliśmy przeszła burza z obfitym deszczem. Trochę nam "pomogła" we wczesnej pobudce. Na szczęście przestało padać ok. 8 i szybko zwinęliśmy obóz, osuszając na wietrze tropiki namiotów. Ok. godź. 9 byliśmy już pod Biurem Turystycznym w Ystad. Godzinę później, dzięki uprzejmości Pani Jolanty Olsson, wiedzieliśmy, że zaplecenie całego koła przez serwis tutejszego sklepu będzie kosztować 560 szwedzkich koron (ok. 300 zł), co okazałoby się wydatkiem bardzo nierozsądnym. Marzenia o zobaczeniu zamku Hamleta i syrenki w Kopenhadze prysnęły jak mydlana bańka, choć jak znam sam siebie, napewno nie na zawsze. Nasza wyprawa wcale nie musiała zakończyć się klapą, wszak mogliśmy zwiedzić jeszcze Polskę, i miałem już na to gotowy pomysł. Gdy wszystko stało się jasne, zamieniliśmy na terminalu promowym bilet powrotny z Kopenhagi, na powrót z Ystad. Prom Wawel zabrał nas do Świnoujścia. Stojąc na jego pokładzie w słoneczny dzień, wdychaliśmy rześkie powietrze pełnego morza, i przyglądaliśmy się kilku wielkim statkom które w pobliżu przepływały. Dziewczynki poszły do promowego kina. Gdy wieczorem prom wpływał do Świnoujścia, w promieniach zachodzącego słońca, powitały nas nad plażą i falochronem szalejące mewy. Tłumy turystów stały przy wiatraku Stawa Młyny. Nieco głębiej portu przepłynęliśmy blisko lśniącej w blasku słońca największej polskiej latarni morskiej. Po zjeździe z promu gościny ponownie udzielił nam klub jachtowy Kotwica. Wtorek 13.07. W gościnnych progach klubu jachtowego Kotwica zatrzymało nas nie tylko moje uszkodzone koło, ale i ulewny deszcz. Mimo to zostawiłem córki w klubie i poszedłem szkukać w serwisach tutejszych sklepów rowerowych możliwości naprawienia koła. I tu spotkało mnie pewne zdumienie. Oto bowiem w jednym sklepie był specjalista od centrowania, ale nie umiał wypleść szprych. To samo spotkało mnie w innym sklepie. Zaoferowano mi natomiast zakup całego koła, i gdybym się na to zdecydował, moglibyśmy od razu wracać pociągiem do Łodzi, a na to ani ja ani dziewczynki nie mieliśmy ochoty. Na wylotowej drodze ze Świnoujścia znalazłem szyld pobliskiego sklepu i serwisu Pani Haliny Krasowiak. Starszy Pan podszedł do przedstawionej sprawy, bardzo poważnie, i rzeczywiście koło naprawił bardzo dobrze. Zmontowałem je szybko i odbyłem z dziewczynkami wycieczkę na promenadę, gdzie grali ubrani w barwne stroje peruwiańscy indianie. Pojechaliśmy też na pożegnanie ze Świnoujściem do wiatraka Stawa Młyny. W promieniach zachodzącego słońca, wychodziły w morze dwa promy, a jeden wracał z Ystad. Ale było coś bardziej fascynującego. Liczna grupa łabędzi myła się tuż przy falochronie. Zachodzące słońce dodawało tej czynności pięknej kolorowej scenerii. Falochron wyglądał jak świecące się złoto. Dziewczynki szalały z aparatem, zachwycone niezwykłą scenerią. Po powrocie wnikliwie przestudiowaliśmy mapę województwa zachodniopomorskiego, i tak powstał plan przejazdu przez nieznane nam, ale ciekawe i atrakcyjne miejsca. Gdy dziewczynki już spały zabrałem Olympusa i poszedłem z kolegą Markiem, między stojące na przystani jachty. Nocny widok mieniącego się światłami Świnoujścia, był zbyt ładny, by nie utrwlić go na fotkach. A gdy oceniłem, co udało się utrwalić dzięki radom kolegi, po prostu przyjemniej mi się spało. Środa 14.07. Gdy wstawałem rano, słońce pięknie wschodziło naprzeciw okien klubu Kotwica. Smugi promieni snuły się w różne strony, zza kilku obłoków. Takiego widoku nie można było przepuścić. Chwyciłem Olympusa i wykonałem kilka fotek. Dziewczynki raźno wstały, spakowaliśmy ekwipunek na rowery i poźegnaliśmy gościnne progi Kotwicy. Po przeprawie promowej ruszyliśmy w stronę Miedzyzdrojów, a następnie do Wapnicy. Ok. 2 km. za rondem w Zalesiu, tuż przy drodze mieści się bar z fragmentem bunkra amunicyjnego. To pozostałość po hitlerowskim stanowisku działa wielokomorowego Stonoga. Broń zaczęto testować w roku 1942, z zamiarem dopracowania a w dalszej perspektywie do ostrzeliwania Londynu. Ponieważ testy wymagały czasu, a kończyła się wojna, urządzenia zdemontowano i wywieziono, i niszczycielskiej broni nie uźyto do celów bojowych. W jednym pomieszczeniu bunkra na amunicję urządzono wystawę militariów. Zobaczyć można wiele uzbrojenia, są karabiny, chełmy, granatniki i wiele innych eksponatów. Za bunkrem bardzo strome schody wiodą na wysokie leśne wzgórze, gdzie ukryte pośród drzew z ziemi wystają resztki 3 stanowisk wyrzutni rakiet. Ponieważ ja jestem pasjonatem historii II wojny światowej, żadne schody nie mogły mnie powstrzymać by tego nie zobaczyć. Na wzgórze dotarła ze mną Justyna, a pozostałe pociechy zostały przy rowerach. Po lekcji historii, ruszyliśmy w kierunku Wapnicy. Na sporym parkingu zostawiliśmy zabezpieczone rowery i Olę, która wolała zostać. Turkusowe Jezioro to sztuczny zbiornik, powstały na podłożu marglisto-wapiennym w miejscu wyrobiska kredy. Położone jest na wys.2,6 m. n.p.m w otoczeniu malowniczych pagórków Lubińsko-Wapnickich. Zajmuje powierzchnię 6,72 ha. i jest głębokie na 21,2 m. Te dane oznaczają, że z akwenem związane jest zjawisko kryptodepresji. Dno zbiornika znajduje się bowiem poniżej poziomu morza (18,6 m.). Z tarasu za parkingiem, roztaczał się piękny widok, zachęcający do obejścia jeziora dookoła. Z Alicją, Justyną i Pauliną, ruszyłem leśnym szlakiem. W niezmąconej niczym leśnej ciszy, posród drzew i krzewów, widać było mieniące się w słońcu wody Turkusowego Jeziora. Na szlaku dookoła jeziora w kilku wysoko połoźonych miejscach wykonano ogrodzone tarasy widokowe na jezioro. Dziewczynki utwaliły swój pobyt na licznych fotkach. Tutejszy las jest niezwykle bogaty w różnorodną chronioną roślinność i drzewa. Pośród krzewów beztrosko latały kolorowe motyle. Z głównego szlaku, odbiliśmy kilkaset metrów, i po wspinaczce stromymi schodami dotarliśmy do tarasu widokowego "Zielonka". Roztaczał się piękny widok na wodne rozlewiska Zalewu Szczecińskiego. Bajecznie piękne krajobrazy, relaks w lesie i Turkusowe Jezioro, w pełni zrekompensowały nam wysiłek pieszej wycieczki. Gdy wróciliśmy na parkimg, dziewczyny dopadły się do zapasów naszej żywności, a po skonsumowaniu porcji obfitych lodów na deser, hurtem zameldowały o gotowość do dalszej podróży. Przemknęliśmy przez Międzyzdroje, a u wylotu z kurortu, wiedząc co nas czeka, dziewczyny sprawnie zmieniły przełożenia w rowerach, przed męczącą wspinaczką do Wisełki. Każdy rowerzysta który mknął tym szlakiem, wie że na odcinku ponad 2 km. kręta droga wiedzie pod górę. Nie jest łatwa do pokonania, zwłaszcza dla dziewczynek na rowerach z ciężkimi sakwami i do tego przy parnej pogodzie. Moje pociechy jednak świetnie sobie poradziły, pamiętając trudy tego odcinka z wyprawy po "Szlaku latarni morskich 2008". Zmęczenie i pragnienie co rusz dawało znac o sobie, więc "drugi oddech" złapaliśmy na parkingu w pobliżu wzgórza widokowego Gosań, a potem w Wisełce. Nasz przejazd tego dnia zakończył się w ośrodku wypoczynkowym w Międzywodziu, znanym z wyprawy po latarniach. Gospodarz schował nam rowery, mogliśmy się wykąpać i rozbić namioty na obszernym placu. Wieczór był tak ciepły, że poszliśmy na relaksujący spacer po plaży przy zachodzącym słońcu. Atrakcje i wysiłek całego dnia, sprawiły, że w naszych namiotach, szybko zapanowała cisza. Czwartek 15.07. Ponieważ znaliśmy szlak wzdłuż wybrzeża, postanowiłem z dziewczynkami pojechać do Kamienia Pomorskiego, zobaczyć Głaz królewski na wysepce Chrząszczewo, a potem przez Trzebiatów dotrzeć do Dźwirzyna, gdzie miała się zakończyć nasza wyprawa. Zrealizowanie tego wyczynu wymagało przejechania wielu km. Rano namioty szybko zostały zwinięte, ekwipunek spakowany i po śniadaniu pożegnaliśmy bardzo gościnnego gospodarza ośrodka. W naszej pamięci Międzywodzie znalazło już stałe miejsce, a ośrodek Pana Piotra przy ul. Armi Krajowej 14, jest świetnym miejscem na wakacyjny wypoczynek. Krętą i nieco wyboistą drogą, dotarliśmy do Kamienia Pomorskiego. Po uzupełnieniu zapasów wody i pieczywa w sieci tanich sklepów, ruszyliśmy boczną drogą na wyspę Chrząszczewo. Malowniczy wiejski krajobraz, lekki wiatr, czynił przejazd dość przyjemnym, ale do czasu. Nawierzchnia drogi najpierw zmieniła się w płyty z trelinki, a potem w niezbyt przyjemną szlakę. Reklamowany drogowskazem Głaz królewski to duży odłam skalny przyniesiony przez lodowiec około 10 tyś. lat temu ze Skandynawii. Wystaje z wody na wys. ok. 3 m.w bardzo malowniczym miejscu, na tle wód Zalewu Kamieńskiego. W roku 1121, z tego kamienia król polski Bolesław Krzywousty, przyjmował defiladę floty królewskiej, stąd w nazwie przydomek "Królewski". Niestety trudno uznać to miejsce, jako atrakcję, widząc stan drogi dojazdowej, czy sterty śmieci na małym parkingu gdzie nie ma nawet ławki. Z Kamienia Pomorskiego, skierowaliśmy się do Trzebiatowa. Dobra nawierzchnia drogi biegnąca przez lasy i łąki, pozwoliła na przyzwoite tempo jazdy. Dokuczała nam tylko skwarna pogoda, wzmagająca pragnienie i zmęczenie. Gdy dojeźdźaliśmy do miasta, dziewczynki z wyraźną ulgą przyjęły zapowiedź dłuższego odpoczynku przy starym ratuszu, gdzie swoją siedzibę mają miejskie władze. Historia powstania budynku, sięga XV wieku. Z tego okresu zachowały się piwnice i fragmenty jednej ze ścian. Obecny kształt budynek uzyskał na początku XVIII wieku, kiedy odbudowano go po wielkim pożarze całego miasta w roku 1679. Zostawiłem pociechy przy ratuszu, zabrałem Olympusa i poszedłem uwiecznić na fotkach stary gotycki Kościół Mariacki z 1515 r. To jedna z najwyższych budowli na Pomorzu, jego wieża ma 90 m. Świątynia góruje nad miastem, co widzieliśmy wyjeźdźając w kierunku Mrzeżyna. W Trzebiatowie są również stare mury obronne z Basztą Kaszaną. Jej nazwa wiąże się z miską kaszy, które wypadła z rąk żołnierzowi pełniącemu wartę, a jego krzyk ujawnił skradające się do murów oddziały wojsk z niedalekich Gryfic. Działo się to w czasach średniowiecznych walk, między mieszkańcami Trzebiatowa i Gryfic. Pożegnaliśmy Trzebiatów i ruszyliśmy drogą w kierunku Mrzeżyna. Przez niewielki odcinek jechaliśmy nawet ścieżką rowerową, ale jej nawierzchnia z czasem zmieniła się w uciążliwe pasmo wyciętych dziur i musieliśmy wrócić na szosę. W nadmorskim miasteczku tłumy spacerujących wczasowiczów oblegały liczne sklepy i stragany. Moje pociechy też skorzystały z chwili odpoczynku, robiąc prz okazji uzupełniające zakupy napojów i żywności. Starą betonową drogą, pośród nadmorskiego lasu, dotarliśmy do kolejnego kurortu wczasowego, Dźwirzyna. Tutaj naszą bazą noclegową był ośrodek Cenaro-Tur. Położony tuż przy morzu, ze świetną bazą noclegową. Nasza wizyta była wcześniej umówiona z moim znajomym Panem Bolesławem, gospodarzem obiektu. Szybko rozstawiliśmy namioty, a dziewczynki z entuzjazmem ruszyły pod prysznic. Mimo zapadających ciemności, zdążyły jeszcze namówić mnie na wspaniały spacer brzegiem morza. Najwyraźniej podziałał na córki jak balsam, bo po powrocie szybko zniknęły w namiotach. Piątek 16.07. Nasz pobyt w Dźwirzynie z przyczyn ekonomicznych, nie mógł trwać dłużej niź 2 dni. W piątkowe przedpołudnie, po śniadaniu korzystając z ładnej słonecznej pogody, ruszyliśmy na plażę. Dziewwczynki doczekały się kolejnej chwili na charce w falach Bałtyku. W beztroską zabawę, wciągnęły i mnie. Chłodna woda morska przyniosła orzeźwienie od palącego słońca. Do chwili gdy słońce się schowało, zdążyliśmy jeszcze nie tylko wyschnąć, ale i zmienić nieco kolor skóry, na delikatną opaleniznę. Bo beztroskich chwilach na plaży, ruszyliśmy na spacer po mieście. Niespodziewanie pojawiła się szansa na bardzo szybki i sprawny powrót do Łodzi. Wychodząc z plaży, spotkaliśmy Pana Marka, kierowcę zaopatrującego ośrodek w różne artykuły. Okazało się, że wieczorem Pan Marek jedzie dużym busem do Łodzi. Szybko się umówiliśmy, że nas zabierze, i tym samym uwolni nas od "cudownych" warunków podróżowania w polskich kolejach z rowerami. W tych okolicznościach, spacer ulicami Dźwirzyna, odbywaliśmy w bardzo dobrych nastrojach. Po powrocie do ośrodka, sprawnie zaczęliśmy pakować nasz ekwipunek. Późnym wieczorem, załadowaliśmy rowery do samochodu i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Pełna różnych przygód i wrażeń, kolejna nasza wyprawa, zakończyła się nad ranem w Łodzi. Szanowny Panie Marku bardzo serdecznie dziękujemy. Dzięki Pana życzliwości, na zakończonej wyprawie nie skończyły się w tym roku nasze rowerowe przygody. Wyprawa w pigułce. Żywność: Podsumowanie. Mimo pechowych wydarzeń w Szwecji, cały wyjazd uważam za bardzo udany. Tylko ja wiem, ile wysiłku kosztowało mnie pozyskanie środków na tą wyprawę. Wyjazd był dobrze przygotowany, i odbył się dzięki wsparciu grupy bardzo życzliwych nam ludzi. Znów mam powody, aby być dumnym z dziewczynek, za chart ducha jaki wykazały podczas jazdy z ciężkim ekwipunkiem przy skwarnej pogodzie i wzorowe zachowanie podczas całego wyjazdu. Wspaniałe wspomnienia z kolejnej wyprawy, to wartość której nic nie jest w stanie wymazać z naszej pamięci. Na Szwecji czy Danii marzenia o rowerowych podróżach się nie kończą, mamy przecież piękne zakątki naszego kraju dzięki którym mogliśmy zadowoleni wrócić z kolejnej wyprawy.
Za wsparcie naszego wyjazdu składamy serdeczne podziękowania:
Wrażenia uczestniczek: Aleksandra: Paulina: Justyna
Weekendowa wycieczka do Beskidu Żywieckiego w ramach nagrody w konkursie "Rower jest OK" Na zrealizowanie wyjazdu do hotelu w Kętach, wybrałem weekend 11-13 grudnia. Termin został nieco wymuszony przez okoliczności rodzinne, ale miałem nadzieję że zobaczymy piękno górskich krajobrazów w zimowej scenerii. Na wycieczkę początkowo miała pojechać tylko Alicja. Spotkała nas jednak ze strony kierownictwa hotelu Relax w Kętach, miła niespodzianka. Menager Pan Maciej Chojna przekazał mi przed wyjazdem informację, że może z nami pojechać również Ola. Gdy ustaliłem z Panem menagerem zasady naszego pobytu i przekazałem je dziewczynkom, buzie uśmiechnęły się z radości. Bliźniaczki zasłużyły sobie na taką wycieczkę, swoją dzielną postawą nie tylko na na wyprawie do Szwecji. Piątek. 11.12.2009. Nie byliśmy specjalnie przerażeni faktem, ze pociąg dojechał do Krakowa z pewnym opóźnieniem. Na dworcu zostawiliśmy większy bagaż, i ruszyliśmy piechotą w kierunku rynku głównego. Najpierw dotarliśmy do parku, przy którym stał okazały eklektyczny gmach teatru Juliusza Słowackiego, zbudowany w roku 1893. Nieco dalej, spoza ogołoconych z liści drzew wyłaniał się XV wieczny krakowski bastion obronny Barbakan z pozostałościami fosy i 3 metrowej grubości murami.. Na murach wznosi się 7 wieżyczek w których jest 130 otworów strzelniczych. Alicja i Ola z nieskrywaną ciekawością oglądały budowlę, pstrykając fotki naszym Olympusem. Spod Barbakanu przeszliśmy pod wrotami miasta, słynną XV wieczną Bramą Florianską na krakowską starówke. Na rynku głównym spotkało nas pewne rozczarowanie, bowiem XIII wieczne Sukiennice były szczelnie zasłonięte parawanami budowlanymi, za którymi uwijali się robotnicy dokonujący remontu i prac konserwatorskich. Nie oznaczało to jednak, że czeka nas nuda. Wspaniały XIII wieczny Kościół Mariacki to przepiękna gotycka bazylika. W jej wnętrzu jest mnóstwo dzieł sztuki, począwszy od 13 m. wysokości ołtarza Wita Stwosza, witraży, po polichromię J. Matejki. Wieża kościoła, z której rozbrzmiewa hejnał mariacki, była niestety niedostępna do zwiedzania, więc fotek na które miałem nadzieję, nie zrobiliśmy. Ale co się odwlecze.................. Na rynku głównym panował spory ruch, gdy wyszliśmy z bazyliki. Obejżeliśmy więc z bliska najmłodzsy obiekt, pomnik Adama Mickiewicza i ruszyliśmy w kierunku wawelskiego wzgórza. Ulicą Grodzką dotarliśmy do Placu Dominikańskiego, przy którym wznosi się neogotycki kościół i klasztor O.O Dominikanów. Kilkadziesią metrów dalej mogliśmy podziwiać kolejnewspaniałe zabytki sakralne. Pierwszy to kościół świetych Piotra i Pawła który wzniesiono dla zakonu o.o jezuitów z inicjatywy Piotra Skargi przy wsparciu fundacji Zygmunta III Wazy. Drugi, nie mniej ciekawy to kościół św. Andrzeja, romanska świątynia z XIII w. z barokowym wystrojem, ambonom w stylu rokoko. To jedna z najstarszych budowli na ziemiach polskich, która pełniła również funkcje obronne, o czym swiadczą grube mury i wąskie okienka. Gdy doszliśmy do skrzyzowania z ul. Oodzamcze, znaleźliśmy się u podnóża wawelu, nad którym górowała okazała budowla katedry. Przez cały czas spaceru, dziewczyki na zmianę fotografowały wspaniałe zabytki perły Małopolski. Z wawelskiego wzgórza, rozciąga się ładny widok na Kraków. Z pewnością latem jest to wielka atrakcja. Lekke mroźna i mglista pogoda, nieco nam widok ograniczyła. Dotarliśmy na dziedziniec wawelski, wykonaliśmy fotki i trzeba było wracać na dworzec. Nad Wisłą odwiedziliśmy jeszcze figure wawelkiego smoka, który co kilka minut ział z paszczy ogniem. Wracając na dworzec autobusowy z zadowoleniem stwierdziłem, że w Krakowie jest wspaniała sieć scieźek rowerowych, co w połączeniu z przepięknymi zabytkami, stawia to miasto w gronie celów naszych letnich podróźy na rowerach w 2010 r. Po godzinnej podróźy autobusem, i półgodzinnym spacerze przez miasto znaleźliśmy się w hotelu RELAX w Kętach. W ciekawie urządzonym budynku powitała nas recepcjonistka i menager hotelu. Pan Piotr zapoznał nas z programem naszego pobytu, który zapowiadał się bardzo ciekawie. Odświeżeni po podróży zjedliśmy obiad w hotelowej restauracji, a wieczór spędziliśmy w przytulnym pokoju. Sobota 12.12. 2009. Po śniadaniu ok. godx. 8.30 samochodem ruszyliśmy na objazdową wycieczkę. Krętymi górskimi drogami dotarliśmy do stacji kolejki jeżdżącej na górę Żar. Wagonik z mozołem wspinał się po torach do góry, a dookoła roztaczały się przepiękne górskie krajobrazy. Wzdłuż trasy kolejki ciągnie się strony stok narciarski, na który z powodu braku śniegu, śnieżne armatki rozrzucały warstwę sztucznego puchu. Jednak narciarzy nie dostrzegliśmy. Ze szczytu góry Żar mogliśmy podziwiać naprawdę zapierające widoki. C.D.N.
|
Wyprawy, wycieczki, turystyka rowerowa, sakwiarstwo, Rower, Podróże, na rowerze, jazda rowerem, reportaże |