|
Przez Mazury na Podlasie.
2.08.-11.08.12
Uczestnicy Janusz, Alicja i Aleksandra cała trasa
oraz Paulina i Zbyszek 2.08-5.08.
Trasa: Łódź-Tczew-Kętrzyn (pociąg) -Gierłoż- Mamerki- (Giżycko)-Gołdap-Stańczyki- Dowspuda-Augustów-Dreństwo-Kapice- (Biały Grąd-Brzostów- Burzyn- Góra Strąkowa) -Kapice- Ossowiec- Białystok- Łódź (pociąg)
Dystans Janusz, Alicja i Aleksandra 258 km
Paulina i Zbyszek 96 km
Jeszcze na kilka dni przed naszym wyjazdem na kolejna wyprawę, nie byłem pewny w jakim składzie pojedziemy. Pewny był udział Ali i Oli a wątpliwy Pauliny i Zbyszka. Ale młodzież bardzo chciała pojechać i zobaczyć uroki Mazur, mimo że mieli do dyspozycji tylko 4 dni. I dopieli swego!!!
Czwartek 2.08.
Przejazd do Tczewa, bulwar nad Wisłą, zabytkowy most, stary kościół, męczarnia w pociągu i Kętrzyn. Dystans 23 km
Wczesnym rankiem spakowani ruszyliśmy na dworzec Kaliski, skąd pociąg InterRegio zabrał nas w podróż do Tczewa. Tam po 4 godzinach mieliśmy zaplanowaną przesiadkę na kolejny pociąg do Kętrzyna. Do miasta nad Wisłą dotarliśmy ok. południa i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy na nadwiślański bulwar który dostrzegliśmy jeszcze z okien pociągu. Ładnie wykonane zieleńce, place zabaw, deptak, ścieżka rowerowa nad Wisłą , pozwalały w tym miejscu wypocząć. A że dopisała pogoda dziewczyny ochoczo ruszyły nas Wisłę, a ja oddałem się lekturze historii kolejowego mostu która okazała się bardzo ciekawa. Relaks nad Wisłą nie trwał długo odwiedziliśmy jeszcze stary gotycki kościół i malowniczy rynek na którym dzieciarnia skakała pod pryskającą fontanna i trzeba było jechać na dworzec. O warunkach podróży z rowerami nie napisze zbyt wiele, bo kolejowy beton nadal kpi z rowerzystów. Nie dość że pociąg tzw. TLK Intercity ze Szczecina do Białegostoku się spóźnił, to jeszcze doświadczyliśmy jazdy przez 4 godziny w pobliżu obskurnej toalety ze zdewastowaną szybą. Przyzwoitego wagonu z większym niż klatka miejscem na rowery, znów zabrakło. Im bliżej było do mazurskiej krainy, tym więcej ładnych krajobrazów z jeziorami i licznymi bocianami zerującymi na polach. W końcu wątpliwej przyjemności podróż dobiegła końca i po wyjściu z pociągu szybko dotarliśmy do Schroniska młodzieżowego, gdzie mogliśmy się odświeżyć i bezpiecznie przenocować w dobrych warunkach.
Piątek 3.08.
Kwatera Hitlera, Park mazurskich miniatur, kwatera Wermachtu w Mamerkach , ucieczka przed burzą i nocleg w Pozedrzu.
Dystans 43 km
Po śniadaniu i krótkiej naradzie ruszyliśmy do pierwszego obiektu na naszej trasie – Wilczego szańca czyli kwatery A. Hitlera w Gierłoży. Dla mnie i najmłodszych Ali i Oli, był to drugi pobyt w tym miejscu w okresie 1 roku. Bardzo chciałem powtórzyć ciekawe zdjęcia wykorzystując świetny szerokokątny obiektyw firmy Olympus 7-14 mm. Dla Pauliny i Zbyszka był to pobyt pierwszy, nic zatem dziwnego że z ogromną ciekawością oglądali każdy bunkier i przeszli nie tylko przez mroczne i ciemne „domowisko” wodza III Rzeszy. Na obszernym terenie znaleźliśmy ruiny bunkra H. Goeringa pozostałości po kasynie i bunkrach transportowych. Po drodze wspólnie uwiecznialiśmy najciekawsze miejsca na zdjęciach. Ok. 1 km. od bunkrowiska mieści się na ogrodzonym terenie Mazurski park miniatur, jedna z licznych i bardzo ciekawych atrakcji tego regionu. Przedmiotami ekspozycji są miniaturowe wersje najciekawszych zabytków Warmii. Ciekawa historia krainy opisana jest na tablicy, a wśród eksponatów zobaczyć można zamek w Malborku, Twierdzę Boyen i zamek w Giżycku, mosty w Stańczykach, Bazylikę w św. Lipce i bardzo wiele innych ciekawych i bajecznie kolorowych obiektów. Ekspozycja uzupełniona jest militarnymi eksponatami z II w. św. które pozostawiła po sobie głównie armia ze wschodu. Miałem zatem okazje zobaczyć liczne armaty, sanitarkę, namiot szpitalny, broń ręczną w wersji maszynowej lekką i ciężką, liczne moździerze, granatniki itp. Pogoda stawała się nieznośnie upalna więc tempo naszej jazdy do Kwatery Wermachtu w Mamerkach zbyt zawrotne nie było.
Kwatera hitlerowskich wojsk lądowych (Wermacht) została podobnie jak Wilczy szaniec ulokowana pośród gęstego, otoczonego bagnami lasu w pobliżu Jez. Mamry, śluz Kanału Mazurskiego i linii kolejowej Kętrzyn-Węgorzewo. Taki dobór okolicy dawał możliwość silnej linii obrony i naturalnego zamaskowania budowanych obiektów i wszelkich oznak budowy. Kwaterę budowano od października 1940 r. pod kryptonimem „Chemische Werke Askania” identyczną jak budowa bunkrów w Gierłoży. Wykonawca była organizacja Todta, która wykorzystała do prac okolicznych mieszkańców (do 1941 r) , niemieckich robotników oraz jeńców wojennych w łącznej liczbie kilkunastu tysięcy ludzi. To tu skupiało się w lepszych niż w Gierłoży warunkach, życie wojskowe największych dowódców III Rzeszy, którzy w większym lub mniejszym stopniu realizowali rozkazy Hitlera od strony wojskowej, technicznej i militarnej. Wielu z nich podobno było zadowolonych, że nie widzą na co dzień swojego fuhrera. Pełniący służbę w Mamerkach (1941-194 płk Claus Schenk von Stauffenberg przygotowywał tu wstępny plan zamachu na Hitlera, który z nieudanym skutkiem zrealizował w „Wilczym szańcu”.
Z bardzo wielu obiektów tutaj wybudowanych, do zwiedzania dostępnych jest ok. 12-15. Reszta jest niedostępna lub rozrzucona na sporym terenie, a obiekt jest obecnie własnością prywatną. Poszedłem zwiedzić bunkry z Alicją. Weszliśmy po drewnianym podeście na szczyt wieży widokowej umieszczonej na dachu bunkra- giganta. Rozpościerał się stamtąd ładny, ale ograniczony wysokimi drzewami widok na Jez. Mamry. Ale nie tylko krajobraz leśny zwrócił moja uwagę. Na niebie zauważyłem potężne siwobure chmury, które mogły zwiastować tylko niebezpieczną burzę i ulewny deszcz. W tej sytuacji szybko wróciliśmy do wyjścia i ruszyliśmy do drogi pomiędzy Jez. Dargin i Mamry, aby dotrzeć przed opadami do Pozedrza. Zdałem sobie wtedy sprawę, że nie odwiedzimy bardzo ciekawych śluz Kanału Mazurskiego. Sytuacja stała się niezbyt ciekawa również z powodu niepewności o nasz kolejny nocleg, bo liczne imprezy przyciągnęły do Giżycka i Węgorzewa sporo turystów oraz młodzieży i zarezerwowane przeze mnie wstępnie przed wyjazdem miejsca noclegowe zostały już zajęte. Zbyszek dyktował tempo całej grupie i przez prawie 20 km uciekaliśmy ścigającym nas grzmotom i błyskawicom. Podczas przejazdu przez most oddzielający w/w jeziora dostrzegliśmy przy narastającym wietrze wzbierające fale wodnej otchłani mocno bujające przycumowanymi na przystani jachtami. Dotarliśmy do Pozedrza i schroniliśmy się w małym kościele pw. N.M.P. Chwile później niebo spowiło się ulewnym deszczem i błyskawicami. W kościele spędziliśmy nieco zakłopotani ponad 2 godziny, ale szczęśliwie nawiązałem rozmowę w pewna przemiłą starszą panią i jej wnuczką. W wyniku tej rozmowy zostaliśmy zaproszeni na nocleg w rolnym gospodarstwie pani Cecylii. W przemiłym towarzystwie rodziny gospodyni długo rozmawialiśmy, a potem spędziliśmy bezpieczną noc.
Sobota 4.08.
Pożegnanie z Pauliną i Zbyszkiem, wyjazd do Gołdapi, piekne krajobrazy, pagórki i bociany, skwerek z fontanną i wieża ciśnień.
Dystans 37 km
W sobotni poranek zjedliśmy z przemiłymi gospodarzami wspólne śniadanie, sprawdziliśmy rowery i ….okazało się że Paulina złapała kapcia w tylnym kole. Cóż było robić, szybka akcja z demontażem, wymiana dziurawej dętki, pompowanie i sprawa załatwiona. Paulina i Zbyszek ruszyli do Giżycka poznać piękne miasto nad J. Kisajno. Stamtąd mieli dojechać ok. 40 km do Kętrzyna gdzie zarezerwowany był dla nich nocleg w schronisku. A w niedzielę czekało ich poważne wyzwanie związane z …………wejściem z rowerami do pociągu, bo w Giżycku można się było spodziewać w tej kwestii warunków ekstremalnych. Krótki okres urlopu ograniczył ich udział w naszej wycieczce, ale i tak uznali że było warto o czym napiszą sami w dalszej części mojej relacji
Tymczasem ja z Alicją i Olą pożegnałem Panią Cecylię jej męża, brata oraz wnuczkę i ruszyliśmy do Gołdapi, realizując następny etap naszych rowerowych przygód. Dobrą asfaltową drogą jechało nam się b. dobrze, choć przy coraz mocniej przygrzewającym słońcu pokonywanie licznych wzniesień rezerwatu Pilackie wzgórza, wymagało sporego wysiłku. Ale to rekompensowały nam piękne krajobrazy i widok licznych bocianów żerujących na polach i łąkach. Nasza trasa prowadziła przez miejscowość Kuty do Grodziska i dalej do Bani Mazurskich, gdzie wjechaliśmy na drogę główną do Gołdapii. Przejechaliśmy nią kilka km. i aby nieco skrócić drogę, skierowaliśmy się na Różyńsk mały, ufając pytanym mieszkańcom, którzy zapewniali że droga jest dobrej jakości, co się potwierdziło. Nasilający się upał dawał nam się we znaki, zrobiliśmy więc kilka przerw na zaspokojenie pragnienia i krótkie sesje foto z bocianami. Ala i Ola świetnie radziły sobie podczas jazdy, mimo skwaru, miło było patrzeć jak z wytrwałością mkną do przodu. Ja podążałem za nimi wykorzystując przy ciekawych krajobrazach okazję, aby zestaw sprzętu firmy Olympus który dźwigałem na plecach, nie był tylko martwym rekwizytem.
Kilka km. przed Gołdapią wjechaliśmy na ścieżkę rowerową prowadzącą do miasta. Zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy na skwerku solidny posiłek i ruszyliśmy do centrum miasta. W sobotnie popołudnie Gołdap wyglądała na trochę wyludnioną. Przestudiowaliśmy mapę na malowniczym skwerku w parku, gdzie było oczko wodne z fontannami i kładką. Przed udaniem się na kolejny nocleg, pojechaliśmy do wieży ciśnień, która pełniła również rolę muzeum i tarasu widokowego. Obdarzyłem dziewczynki Olympusem, kupiłem im bilety i zadowolone pojechały windą na taras wieży. Wykonały stamtąd bardzo ładne zdjęcia miasta. Gdy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, ruszyliśmy kilka km. za miasto do gospodarstwa agroturystycznego. Powitała nas gospodyni P. Ania z sympatyczną 3 letnią córeczką. Zjedliśmy kolację i gospodyni pokazała nam pokoje z wygodnymi łóżkami i łazienką. Odświeżeni usiedliśmy wieczorem nad mapą, ustalając plan wycieczki na niedzielę. Oceniając po trasie i zestawie zabytków, zapowiadał się nadzwyczaj ciekawie.
Sobota 4.08. i Niedziela 5.08. wg Pauliny i Zbyszka.
Kapeć w kole razy dwa, Mazury air show, Giżyckie atrakcje, droga do Kętrzyna, nareszcie noc.
Dystans 53km
Po smakowitym śniadaniu u Pani Cecylii w Pozedrzu zabraliśmy rowery szykując się do wyjazdu do Giżycka. Okazało się jednak, że w tylnym kole mojego roweru nie ma powietrza. Ale tata w pobliżu był. Szybko wymienił dętkę i napompował koło udzielając na wszelki wypadek kilku rad Zbyszkowi. Przez ponad 10 km. jechaliśmy przy ładnej pogodzie, podziwiając co jakichś czas przelatujące nad drogą bociany. Przed Giżyckiem jazda zaczęła mi sprawiać spory kłopot. Gdy się zatrzymałam okazało się że z tylnego koła znów schodzi powietrze. Nie mieliśmy zapasowej dętki, więc dojechaliśmy do stacji na rogatkach miasta aby dopompować koło. Poskutkowało ale nie na długo. Znaleźliśmy sklep w którym kupiliśmy dętkę którą Zbyszek szybko zmienił. Napompowaliśmy koło na stacji i po analizie mapy dotarliśmy do portu jachtowego, gdzie spora rzesza ludzi podziwiała lotnicze pokazy Mazury air show. Nam też bardzo się to podobało.
Poszliśmy na spacer po portowym falochronie i zjedliśmy mały deser. Miasto nad J. Niegocin oblężone było przez turystów i szybko doszliśmy do wniosku, że tata miał rację rezerwując dla nas nocleg w Ketrzyńskim schronisku. Po krótkiej wizycie przy obrotowym moście, ruinach Giżyckiego zamku i Twierdzy Boyen, ruszyliśmy w kierunku Kętrzyna. Zbyszek dyktował tempo a mnie lżej się dzięki temu za nim jechało. Gdy dojechaliśmy do miasta kupiliśmy na dworcu bilety na niedzielny pociąg do Łodzi i zrobiliśmy zakupy na kolację i śniadanie. Po całym dniu licznych wrażeń i sporej dawki km. czuliśmy się trochę zmęczeni, więc sen szybko opanował nasza swiadomość.
Niedziela 5.08
Krótkie zwiedzanie Kętrzyna, cud w pociągu czyli wolne miejsca, oblężenie w Giżycku, nareszcie w domu.
Dystans 7 km.
Po śniadaniu spędziliśmy niedzielne przedpołudnie na krótkim zwiedzaniu Ketrzyna. Bardzo podobał się nam krzyżacki zamek i średniowieczna bazylika. Ok. godź 12 na peron Kętrzyńskiego dworca wjechał pociąg relacji Gdynia- Katowice. Ku naszej radości w wagonie było kilka stojaków na rowery i wolne miejsca siedzące. Wygodnie ulokowani z zabezpieczonymi rowerami dojechaliśmy do Giżycka gdzie na pociąg rzuciły się tłumy wczasowiczów i młodzieży. Na szczęście na komfort naszej podróży wpływu to już nie miało. Na odcinku przez Warszawę do Koluszek w pociąg zrobiło się luźniej. My przesiedlismy się w Koluszkach na pociąg do Łodzi i na widzewskim dworcu zakończył się nasz udział w bardzo ciekawej wyprawie. Jedno jest pewne, oboje ze Zbyszkiem na pewno w okolice Giżycka jeszcze wrócimy, a tacie należy się chyba order za to co zorganizował.
W tym samym czasie ja Ala i Ola...........
Niedziela 5.08.
Pożegnanie z Gołdapią, pagórki, upał i bociany, most w Klepojciach, Stańczyki jak cud techniki, prawie zawrotne tempo, miły pobyt w Filipowie.
Dystans 54 km
Słońce niedzielnego poranka przebijało się już przez okna naszych pokoi, gdy szykowaliśmy się do odjazdu. Po śniadaniu pożegnaliśmy miłych gospodarzy i ruszyliśmy szukać dalszego ciągu naszych rowerowych przygód. W Gołdapi na znanym nam skwerku przy fontannach, stawiano solidną scenę wokół której, miało się koncentrować regionalne „Święto sękacza”. Nas jednak ciągnęło dalej. Za miastem rozciągały się piękne nadgraniczne krajobrazy, pełne bujnych łąk i lasów. Na polach dostojnie żerowały bociany podążając za traktorami, lub wyszukując w pobliżu pasących się krów, specjałów własnego jadłospisu. A niemal każdym przydrożnym słupie można było zobaczyć bocianią rodzinę. Kilka razy spore stado przeleciało nad naszymi głowami, stwarzając okazje do krótkiego postoju na kilka zdjęć i gaszenie pragnienia. W okolicach miejscowości Puszkiejny woda Jez. Czarnego pięknie wtapiała się w zielony krajobraz oświetlony promieniami południowego słońca. Minęliśmy Dubieniki i naszą uwagę na trasie zwrócił, oznakowany jako zabytek, cmentarz żołnierzy poległych w I w. św. Na ogrodzonym terenie w cieniach szumiących drzew, stało kilkanaście pomników, głównie niemieckich żołnierzy. Jeszcze jeden pomnik pogmatwanej „pruskiej części” polskiej historii. Kilkanaście km dalej przydrożny znak zachęcił nas do zjechania w boczną szutrową drogę ok. 1 km. Stał tam stary pojedynczy most na wysokich arkadach, jedna z „bliźniaczych” atrakcji mostów w Stańczykach do których zmierzaliśmy. Trzeba przyznać, że mimo upływu lat, pojedyńcza konstrukcja na wysokiej arkadzie robi wrażenie. Nie mogło być inaczej, po stromej nieco zarośniętej skarpie wszedłem na górę, popatrzyłem na ładny krajobraz i nie bez trudności wróciłem do dziewczynek, które czekały schowane w cieniu. Ruszyliśmy więc dalej ciekawi co zobaczymy w Stańczykach.
Aby tam dojechać skręciliśmy w boczną mocno zniszczoną drogę przy drogowskazie, która prowadziła najpierw płasko a potem ostro spadała w dół. Okazałe konstrukcje mostów widać było po lewej stronie, ale jazda wymagała skupienia uwagi na drodze. W końcu dotarliśmy do sporego parkingu z drewnianymi daszkami. Pierwszy rzut oka na mosty z bliskiej perspektywy od razu skłania do podziwiania tych wielkich konstrukcji. W polskich warunkach, bez wątpienia to unikatowe dzieło inżynierii budowlanej, zwłaszcza że mające swoją prawie 100 letnia historię. Mosty zbudowano w latach 1912-1926. Podobne konstrukcje powstały we Francji, Włoszech czy Belgii. Pięcioprzęsłowe konstrukcje nawiązują do form historycznych akweduktów południowych, mają łuki o promieniu 35 metrów, długości ponad 20 m a mosty są wysokie na 40 m. co oznacza, ze to najwyższe tego typu konstrukcje w kraju. Ideą ich powstania były zarówno ówczesne względy militarne(szybki transport wojsk) jak i propagandowe. W tym drugim przypadku chciano pokazać potęgę technologiczną Prus i Niemiec oraz zniechęcić okoliczną ludność do emigracji zarobkowej. To co zbudowali Niemcy, rozgrabili, rozebrali i wywieźli „przybysze ze wschodu”, na szczęście historia okazała się łaskawa dla tego wspaniałego zabytki, dzięki czemu można go podziwiać do dziś.
Zabezpieczyliśmy biki i poszliśmy w kierunku niewielkiej skarpy. Trzeba na nią wejść i dotrzeć do kasy, bo mosty są własnością prywatną a wejście kosztuje 4 zł od dorosłego i 2 od ucznia. Przejść można jedynie prawym (południowym) mostem, jego lewy „brat” jest niedostępny do zwiedzania z powodu renowacji. Z wiaduktu roztacza się piękny widok na okoliczne lasy, a pod wiaduktami zobaczyć można małą strużkę rzeki Błędzianki. Za wiaduktem zeszliśmy leśnymi schodami pod mosty, gdzie wije się, otoczona bujną zielenią Błędzianka. W promieniach słońca wyglądała bardzo malowniczo, była więc kolejna okazja zrobić użytek z mojego niezastąpionego Olympusa. Po powrocie na parking, wykonałem krótki telefon organizujący nasz kolejny bezpieczny nocleg w Filipowie. Przestudiowaliśmy mapę wybierając najlepszy wariant drogi i ruszyliśmy po następna porcję wrażeń. Zjazd z wysokiego wzniesienia nie musi być wcale łatwy, choć jedzie się z góry. Ale podjechanie pod wzniesienie potrafi być niezłym wyzwaniem. Moje podróżniczki udowodniły, że kilka lat zwiedzania na rowerach nauczyło je pokonywać takie wyzwania. Ala i Ola u stóp wzniesienia sprawnie zmieniły przełożenia w rowerach i mozolnie wspinały się pod górę, budząc mój podziw. Na szczycie widać było na ich twarzach (czerwone rumieńce), że kosztowało je to sporo wysiłku. Ugasiliśmy pragnienie i dojechaliśmy do rozjazdu i drogi w kierunku Filipowa. Z każdym następnym kilometrem droga stawała się nieco łagodniejsza, a liczne zjazdy znacznie zwiększyły tempo naszego przejazdu.
Mijaliśmy malownicze tereny w okolicach J. Bocznego potem J. Kościelnego, aż dotarliśmy do miejscowości Przerośl. Dalej szlak prowadził nas na południe w pobliżu J. Krzywego, przez piękne niekiedy wręcz dziewicze tereny. Słoneczna ale nie upalna pogoda wspomagała tempo naszej jazdy i tak dotarliśmy do Filipowa. Na głównej ulicy miejscowości zauważyliśmy niewielki drogowskaz informujący o znajdującym się nieopodal schronie z czasów II w. św. Nie był to jednak obiekt zbyt imponujący. Na zboczu niewielkiego pagórka widoczne było zarośnięte betonowe wejście do schronu który stanowił w czasach wojny rodzaj punktu obserwacyjnego i obronnego. Po dokonaniu drobnych zakupów, szybko znaleźliśmy ładne gospodarstwo młodego rolnika Zbyszka gospodarującego wspólnie z ojcem, któremu akurat w pracach polowych pomagał brat z synami. Młody gospodarz pokazał nam pokój, łazienkę i kuchnie i schował rowery. Wieczorem wzięliśmy odświeżającą kąpiel, zjedliśmy kolację i długo rozmawialiśmy o okolicy i naszych podróżach. Ojciec gospodarza Pan Zbyszek, bardzo nas zachęcał do przejechania w kierunku Augustowa przez miejscowość Dowspuda, gdzie stoją pozostałości ładnego pałacu, a dalej będzie można zobaczyć przepiękne okolice rzeki Rozpudy. Po jego opowieściach, zachęcone dziewczynki zadeklarowały że pojedziemy zaproponowaną trasą. Nasza ciekawa rozmowę, zakończyła zbliżająca się północ, a gdy znaleźliśmy się w pokoju, szybko zapanowała w nim cisza.
Poniedziałek 6.08.
Cenne wskazówki Pana Zbyszka, piękny pałac w Dowspudzie, rzeka Rozpuda i Święte miejsce, szlak bez znaków, nareszcie Augustów. Dystans 39 km
Rano po śniadaniu przed wyjazdem Pan Zbyszek szczegółowo opisał nam trasę przejazdu do Augustowa. Alicja słuchała ze szczególna uwagą, przyznałem jej bowiem role nawigatora. Uważnie prześledziła z Ola mapę, pożegnaliśmy gościnnego gospodarza i ruszyliśmy w drogę. Malowniczą drogą pośród zielonych łąk i nieodległego J. Garbuś dotarliśmy do Bakałarzewa następnie do miejscowości Raczki. Tu zrobiliśmy sobie przerwę w podróży na smakowite lody. Nieco schłodzeni szybko dotarliśmy do kompleksu szkolno-pałacowego w Dowspudzie, gdzie na końcu otoczonej drzewami alei, stoi reszta okazałego neogotyckiego pałacu Paców, wybudowanego w latach 1820-1827 staraniem Ludwika Michała Paca, generała wojsk polskich i napoleońskich. Dwukondygnacyjna budowla składała się z korpusu głównego, w którego narożnikach umieszczono cztery smukłe wieżyczki, oraz dwóch węższych skrzydeł bocznych zakończonych ośmiobocznymi pawilonami. Nad korpusem głównym wznosiła się nadbudówka zwieńczona attyką i pinaklami, a jego przednią część zdobił mocno wysunięty portyk pełniący rolę podjazdu. W niszach na frontowej elewacji stały prawdopodobnie rzeźby królów polskich autorstwa włoskiego rzeźbiarza Carla Aurelli. Niesłychanie wystawny i kosztowny pałac dowodził bogactwa fundatora i przeszedł do skarbnicy polskich powiedzonek w postaci: Wart Pac pałaca, a pałac Paca. Rezydencja przechodziła zawiłe dzieje historii od czasów wojen napoleońskich. w końcu została prawie rozebrana i zdewastowana przez rodzimych sprzedawczyków i zdrajców liżących sie do rosyjskiego cara. Zachował się korpus główny (Portyk) oryginalnego pałacu. Prawe i lewe skrzydła uległy na przestrzeni lat zniszczeniu. Po krótkiej sesji foto, skierowaliśmy się do miejscowości Jaśki, zjechaliśmy w szutrową drogę a potem duktem pośrodku lasu oświetlanego przez grzejące słońce dotarliśmy do mostu nad wijąca się w malowniczej scenerii rzeką Rozpudą.
Szlak nie został niestety wyraźnie oznakowany, niebieski i zielony kolor na drzewach był słabo widoczny w słonecznej poświacie, ale udało nam się nie zabłądzić. Tuż nad rzeką za niewielkim ogrodzeniem stał drewniany domek, znany w tej okolicy jako ‘Święte miejsce”. W środku na wszystkich ścianach wisiało mnóstwo różnej wielkości obrazków z wizerunkiem N.M.P. Przez kilkanaście minut podziwialiśmy przepiękny krajobraz nad Rozpudą, porozmawialiśmy sobie z kajakarzami którzy zatrzymali się w niewielkiej zatoczce i po analizie mapy ruszyliśmy w głąb leśnej gęstwiny. Do Augustowa zostało nam ok. 17 km. ale wyjazd z lasu i przejazd do drogi Suwałki-Augustów wcale nie okazał się prosty. Już na pierwszym rozstaju dróg nie mogliśmy doszukać się oznakowania szlaku. Na szczęście miejsce które odwiedziliśmy jest bardzo popularne i stale odwiedzane. Cennych wskazówek udzieliła nam dwójka rowerzystów, mogliśmy więc bez obaw jechać dalej. Las gęstych drzew migoczący przenikającymi promieniami słońca i szeroka szutrowa droga to sceneria która towarzyszyła nam przez kilka następnych km. W końcu dojechaliśmy do zabudowań przy których dziewczynki wyraźnie odetchnęły z ulgą. Tuż przed wjazdem na drogę Suwałki-Augustów Ola zameldowała że…….ma kolejnego kapcia w tylnym kole roweru.
Cóż było robić, zabrałem się do dodatkowej roboty serwisowej przy biku. Gdy zdemontowałem koło i dętkę, z pobliskich zabudowań wyszedł obserwujący nas mężczyzna i zaproponował szybkie napompowanie koła kompresorem. Pomyślałem wtedy, że fart nas jednak nie opuszcza. Gdy bik Oli był już gotowy ruszyliśmy poboczem drogi do Augustowa, ale akurat ten fragment drogi zbyt ciekawy nie był, bo koło nas śmigały co chwile potężne tiry, a na poboczu zobaczyć było można liczne krzyże ze zniczami. Ku mojemu „uspokojeniu” kierowcy omijali nas z daleka. Mimo to duszą na ramieniu dojechaliśmy do Augustowa i szybko zameldowaliśmy się w schronisku młodzieżowym. Świetne warunki- czysty pokój, wygodne łóżko, łazienka i kuchnia, mieliśmy wszystko co dusza zapragnie by wreszcie odpocząć. Odświeżeni wybraliśmy się na krótka wycieczkę na miasto. Już pierwsze wrażenia były bardzo ciekawe, no może poza jednym. Augustów jest przepięknie położony, ale niestety zupełnie „sterroryzowany” przez ruch tirów. To trudno pojąć dlaczego tak atrakcyjne miasto nie ma obwodnicy. Dotarliśmy na główny rynek, zlokalizowaliśmy sklepy gdzie uzupełniliśmy nasze potrzeby i w drodze powrotnej do schroniska wjechaliśmy na bardzo pomysłową kładkę nad ulicą przy kanale. Dziewczynki dostrzegły stamtąd ładny widok na wodę i sporą gromadę pływających łabędzi i kaczek. Skoro trafiła się taka okazja postanowiły podkarmiać ptaki z ręki. Wieczorem zrobiliśmy sobie kolację i ustaliliśmy na podstawie mapy, kolejny etap naszej wyprawy, dojazd do Biebrzańskiego parku narodowego. Jak pokazały późniejsze wydarzenia, dostarczył nam niezapomnianych wspomnień. Wieczorna burza połączona z ulewą wspomogła nasz wypoczynek.
Wtorek 7.08.
Ulewa do południa, wycieczka nad jezioro, wyjazd do Dreństwa, ładne gospodarstwo, piękny wieczór nad jeziorem.
Dystans 24 km
Mieliśmy rano nadzieje na dłuższą wycieczkę po Augustowie. Wszyscy wstaliśmy zgodnie ok. 7 rano, lecz spotkało nas pogodowe otrzeźwienie. Siwo bure chmury i deszcz uziemniły nas w schronisku prawie do południa. Po śniadaniu, spakowaliśmy ekwipunek w sakwy i pojechaliśmy tylko na krótką wycieczkę. Centrum Augustowa zapełniło się wczesnym popołudniem licznymi turystami, zafundowaliśmy sobie smakowite lody i dotarliśmy rowerową ścieżką do dużej przystani nad J. Niecko. Trzeba przyznać, ze infrastruktura wypoczynkowo-rekreacyjna w mieście jest bardzo ciekawa. Mnóstwo zieleńców, miejsc do kąpieli, przystanie statków stawia miasto w gronie miejsc do których warto przyjechać. Wróciliśmy do schroniska po nasze sakwy i ruszyliśmy w kierunku drogi wylotowej do Łomży. Po przejechaniu ok. 14 km. zjechaliśmy w w boczna drogę asfaltowa która zaprowadziła nas pośród ładnych krajobrazów nad J. Dreństwo do malowniczego gospodarstwa agroturystycznego. Powitała nas miła gospodyni Pani Ania, pokazała ładnie urządzony pokój w sosnowym domku na poddaszu. Bardzo nam się podobały zarówno warunki pobytu jak i okolica. Po rozpakowaniu i kolacji, P. Ania wspólnie z mężem zachęcili nas do spaceru na przystań nad J. Dreństwo. Wieczorny zachód słońca zapowiadał się na niebie jako piękny pejzaż łączący blask słońca na wodzie jeziora ze smugami promieni zza chmur. Na niewielkiej drewnianej przystani usiadłem z dziewczynkami obok łowiących ryby miejscowych mieszkańców i pozostało tylko czekać z Olympusem w ręku, aż przyroda stworzy niepowtarzalną scenerię. I stworzyła, ciemne chmury za nimi przebijające się słońce, liczne smugi, blask na wodzie i………..żeglarz w żaglówce który akurat płynął w całą tą bajkową scenkę. Na takie chwile czeka się czasem bardzo długo, ale wykonane fotki świadczą o tym, ze warto. Wspaniałe chwile nad jeziorem zakończyły nasz kolejny ciekawy dzień.
Środa 8.08.
Piękne wiejskie krajobrazy, ucieczka przed deszczem, droga wzdłuż kanału nareszcie Kapice, plener z koniami, bocianie loty.
Dystans 29 km
Nasza wyprawa nieuchronnie zbliżała się do końca. Ale zanim miały się zwieńczyć nasze rowerowe przygody, wprowadzałem w życie plan, który na końcowym etapie miał stanowić swoiste apogeum atrakcji. W środowy poranek pożegnaliśmy przemiłych gospodarzy i ruszyliśmy wiejskimi drogami do Kapic gdzie czekał na nas nocleg w domu P. Igora i P. Majki. Jechaliśmy przez lasy i pośród pól zerkając jednocześnie z niepokojem na niebo, goniła nas bowiem ciemna plama chmur zapowiadająca deszcz i burzę. Gdy nas dogoniła i zaczęło padać schroniliśmy się w jednym z gospodarstw, gdzie poczęstowano nas ciepłą herbatą. Po godzinie przymusowego odpoczynku pojechaliśmy dalej za traktorem którego prowadził starszy mężczyzna. Doprowadził nas do drogi wzdłuż rzeki Jegrzni , przy której pasły się liczne krowy w towarzystwie bocianów. W tej malowniczej scenerii dojechaliśmy do miejscowości Przechody, gdzie dopadła nas kolejna ulewa. Tu gościny udzieliła nam w swoim domu pewna starsza pani z rodzina. Przeczekaliśmy burzę i deszcz ucinając sobie przy herbacie miłą pogawędkę. Gdy wreszcie wyszło słońce ruszyliśmy do odległych o 6 km. Kapic.
Przy moście na rzece Jegrzni dziewczynki zauważyły stado pasących się nad brzegiem krów, których sylwetki odbijały się w wodzie. Sytuacji tej towarzyszyła „ławica” ciemnych deszczowych chmur na horyzoncie. Los zafundował mi zatem kolejny fascynujący plener na zdjęcia, nie mogłem sobie odmówić. Przy kroplach drobnego deszczu dojechaliśmy do Kapic i domu P. Igora. Powitała nas jego małżonka Pani Majka. Wkrótce potem poznaliśmy P. Igora gospodarza domu, znanego przewodnika i pasjonata fotografii w Biebrzańskim P.N. Pan Igor pokazał nam obszerny pokój na poddaszu gdzie się wprowadziliśmy, a po podwieczorku pojechał z nami na o zachodzie słońca nad mały staw wokół którego rosły wierzby. W niewielkim akwewniku drzewa odbijały się niczym w lusterku, a jakby tego było mało wody przyszły się napić dwa konie, dodając niezwykłego uroku całej scenerii. Niewielka wieś Kapice jest doskonałym punktem wypadowym do wycieczek nad Biebrzę. Na niemal każdym słupie mieszka tu rodzina bocianów. Gdy zapadały ciemności młode ptaki trenowały jeszcze naukę latania dostarczając nam wspaniałych widoków. Gdy dziewczynki poszły spać ustaliłem z P. Igorem bardzo ciekawy plan wycieczki na nadbiebrzańskie plenery. Nasza wspólna fotograficzna pasja była okazją do bardzo ciekawej wymiany doświadczeń.
Czwartek 9.08
Dzień bez rowerów, wycieczka samochodem do Białego Grądu, Brzostowa, Burzyna i na Górę Strąkową, piękne plenery, krowy na Biebrzy, brodzący bocian, i hołd obrońcom Wizny.
Po powrocie z zakupów w Grajewie, P. Igor zabrał nas samochodem do kilku najciekawszych miejsc nad Biebrzą. Letni okres nie jest tu tak atrakcyjny jak wczesna wiosna w czasie roztopów kiedy powstają wspaniałe rozlewiska aktywizujące liczną zwierzynę i ptactwo. Ale już pierwsze miejsce nad rzeką w Białym grądzie, okazało się bardzo ciekawe. Nad brzegiem Biebrzy stał drewniany taras widokowy. Rzeka wiła się tu zakolami pokryta rzęsą licznych roślin i otoczona gęstymi zaroślami spośród których słychać było ptasi ćwierkot. Przy jednym z zakoli pasły się liczne krowy nad którymi wisiały ciemniejące z minuty na minutę chmury. Na niebie można było zobaczyć krążące bociany i kilka krzykliwych żurawi. Zrobiliśmy kilka ciekawych fotek i ruszyliśmy do wsi Brzostów. Pogoda zaczęła się psuć, na horyzoncie rozlała się duża ciemna masa chmur, ale deszcz nie padał. Gdy dotarliśmy do niewielkiego gospodarstwa z polem namiotowym powitała nas jego gospodyni. Poszliśmy nad brzeg rzeki. Na jej drugim brzegu tez pasły się krowy, ale ich przejście przez rzekę i powrót do zabudowań stanowią jedną z najładniejszych atrakcji tutejszych krajobrazów. I rzeczywiście tak jest. Najpierw krowy same wróciły do gospodarstwa przepływając rzekę, ale gospodyni wzięła małą łódkę i zawróciła je z powrotem. Kilkanaście minut później drugie stado weszło do wody z zamiarem powrotu. Działo się to wszystko pod pochmurnym niebem co tworzyło piękną scenerię. Grząski zorany kopytami brzeg Biebrzy i zacumowane małe łódki były jakby uzupełnieniem całości. Zdjęcia które tam zrobiłem należą do najładniejszych jaki udało mi się wykonać.
Z Brzostowa pojechaliśmy do wsi Burzyn, gdzie na wzgórzu mogliśmy podziwiać krajobraz rozciągający się nad rzeką. Niżej na nadrzecznym grzęzawisku żerowało spore stado bocianów które odleciały gdy się zbliżyliśmy. Jednego z nich znalazła Alicja jak brodził po rzece pośród zarośli. Zza chmur wychyliło się na chwile słońce dodając swym blaskiem uroku całej scenie. Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy kilkanaście km. dalej do Góry Strąkowej. Pan Igor pokazał nam tu obelisk poświęcony bohaterskim polskim żołnierzom września 1939 r. którzy bronili odcinka Wizna. Na pobliskim wzgórzu rozciągał się piękny krajobraz na dolinę Narwi i wieś Kurpiki. Są tu również ruiny schronu odcinka Obronnego Wizna, bronionego przez w/w żołnierzy i symboliczny grób ich bohaterskiego kapitana Władysława Raginisa. Garstka 720 żołnierzy stawiała to w dn. 7-10 września zaciekły opór 3 dywizjom pancernym hitlerowskiego korpusu Gen. Guderiana. Schron obserwacyjny na Górze Strękowej był doskonałym miejscem do obrony mimo przygniatającej przewagi wroga i zerwanej łączności z dowództwem. Kapitan Raginis poprzysiągł że nie odda wrogom posterunku. Gdy sytuacja stała się beznadziejna poprosił swoich żołnierzy o odwrót, a sam z odbezpieczonym granatem poczekał na szturmujących schron wrogów. Potężna eksplozja która w schronie usłyszeli jego wycofujący się żołnierze, oznaczała niestety że schron padł, ale kapitan nie zginął sam. Bohaterska obrona odcinka Wizna jest porównywana do heroizmu obrońców Westerplatte. Po tej ciekawej lekcji historii wróciliśmy do Kapic późnym wieczorem. Nad wsią latała spora gromada młodych bocianów, dostarczając nam kolejnych wspaniałych widoków. Przerwaliśmy nawet kolacje, by zobaczyć jak krążą i lądują w gniazdach na tle zachodzącego słońca. Cały dzień spędzony na świeżym powietrzu przyśpieszył nasz nocny wypoczynek.
Piątek 10.08.
Pożegnanie i wyjazd do Ossowca, ulewa na dworcu, zwierzęta znad Biebrzy deszczowe zwiedzanie twierdzy Ossowiec, wieczorny spacer po Białymstoku.
Dystans 32 km.
W piątkowe przedpołudnie pożegnaliśmy P. Majkę i P. Igora. Spakowani ruszyliśmy w kierunku miejscowości Ossowiec, w której meści się siedziba Biebrzańskiego P.N. Lokalnymi drogami pośród pól i lasów dotarliśmy do głównej drogi Grajewo-Łomża. Przy niewielkim ruchu pojazdów, przejazd zajął nam ponad godzinę. Gdy wjeżdżaliśmy w leśną drogę która prowadzi do siedziby B.P.N. twierdzy i dworca kolejowego, zaczął padać drobny deszcz. Na dworcu okazało się ze na pociąg do Białegostoku musimy poczekać ponad trzy godziny. Tymczasem deszcz zmienił się w ulewę. Zostawiliśmy spięte rowery pod daszkiem przy dworcowym budynku pod opieką pani dyżurnej ruchu i ruszyliśmy do ładnego budynku siedziby Biebrzańskiego. P. N. W gablotach mogliśmy obejrzeć bardzo bogaty zestaw pamiątek i gadżetów z parku od map i widokówek po figurki zwierząt. W dużej sali natomiast można było podziwiać cały zwierzyniec znad Biebrzy czyli modele wszystkich występujących tu zwierząt. Dziewczynkom bardzo podobały się łosie, wilki, bobry i liczne ptaki. Gdy wyszliśmy na dwór deszcz nie dawał za wygraną, postanowiliśmy więc dołączyć do formowanej przez przewodnika grupy chętnej do zwiedzenia carskiej twierdzy Ossowiec.
W roku 1873 na posiedzeniu tajnej rady car Mikołaj I podjął decyzję o jej budowie. Związane to było z potrzebą lepszego zabezpieczenia niekorzystnie ukształtowanego odcinka granicznego między Prusami i Rosją oraz strategicznej linii kolejowej Królewiec-Brześć Litewski, wobec pogarszających się stosunków między zaborcami. Po wysiedleniu okolicznych mieszkańców i kilku latach prac wstępnych w roku 1882 rozpoczęto budowę otoczonej fosą zaporowej twierdzy składającej się z czterech fortów Centralnego, Zarzecznego, Szwedzkiego i Nowego. Budowę całej Twierdzy po licznych modyfikacjach ukończono w roku 1892. Silnie uzbrojona fortyfikacja z systemem betonowo-ziemnych wałów, ukrytych korytarzy, kazamat, prochowni i licznych stanowisk artyleryjskich stanowiła dla późniejszego wroga - armii niemieckiej zaporę nie do zdobycia mimo wielokrotnych szturmów i użycia gazu bojowego podczas I w. św. w roku 1915. W wyniku działań wojennych Niemcy przejęli twierdzę po ewakuacji Rosjan w sierpniu 1915 r. i zajmowali ją do roku 1919, gdy przeszła w ręce Polskie. Utworzono w niej Komendę garnizonu Ossowiec, potem batalion Korpusu Ochrony Pogranicza ze szkołą podoficerską. To z twierdzy Ossowiec wyruszył z oddziałem na obronę Odcinka Wizna Kpt. Raginis. Wojsko polskie wycofało się z twierdzy 13 września 1939 r. a dzień później fortyfikację zajęła armia hitlerowska i na mocy układów z sowiecką Rosja przekazała twierdzę armii sowieckiej. Kolejna zmiana „gospodarza” twierdzy nastąpiła gdy Niemcy ruszyły na ZSRR, a pod koniec wojny role się odwróciły. Po zakończeniu II w. św. część twierdzy została zdewastowana lub rozkradziona, aż w roku 1953 postanowiono ulokować tu jednostkę wojskowa która do dziś zajmuje część fortu Centralnego dostępnego do zwiedzania za specjalnym pozwoleniem.
Pani przewodnik zaprowadziła nas do muzeum twierdzy, gdzie zobaczyliśmy mnóstwo eksponatów związanych z historia fortyfikacji. Potem przy padającym deszczu przeszliśmy między wałami ziemnymi do kolejnych podziemnych korytarzy i zakończyliśmy zwiedzanie fortyfikacji przy budynku dawnych koszar. Po powrocie na dworzec odebraliśmy rowery i wsiedliśmy do pociągu który zawiózł nas do Białegostoku. Zameldowaliśmy się w małym schronisku młodzieżowym, zostawiliśmy bagaże oraz rowery i ruszyliśmy na krótkie zwiedzanie miasta. Naszym pierwszym celem był okazały pałac rodziny Branickich.
Córka Stefana Czarnieckiego - Aleksandra Katarzyna wniosła starostwo tykocińskie oraz Białystok w wianie Janowi Klemensowi Branickiemu. Ich syn Mikołaj jako pierwszy z rodu osiadł na stałe w Białymstoku. Na podwalinach zamku obronnego, zbudowanego jeszcze za czasów Piotra Wiesiołowskiego Młodszego, zaczął rozbudowywać swoją nową rezydencję. Największy rozkwit miasta przypada na czasy panowania Jana Klemensa Branickiego, właściciela Białegostoku od początku XVIII wieku do 1771 roku. Jan Klemens Branicki, uznawany za patrona miasta, nadał ostateczny kształt pałacowi i zespołowi parkowo-ogrodowemu, zwanemu już od wieku XVIII "Wersalem Polskim". Nazwę tę nadał miastu saski geograf Büsching. Stefan Mikołaj Branicki uzyskał prawa miejskie dla swojej rezydencji od Króla Jana III Sobieskiego w 1691 r. Dzięki staraniom Jana Klemensa Branickiego Białystok w 1749 r. otrzymał przywilej miejski na prawie magdeburskim nadany przez króla Augusta III Sasa. Było to tylko formalne potwierdzenie stanu faktycznego, bowiem Białystok od co najmniej półwiecza pełnił rolę ośrodka miejskiego.
W zaistniałej sytuacji świetnie odnajdowali się białostoccy rzemieślnicy. Doskonalili swe umiejętności, a ich dzieła zyskiwały uznanie w całym kraju. Jan Klemens Branicki pełnił najwyższą funkcję wojskową w kraju. Założył także szkołę inżynieryjno-wojskową, jeszcze przed powstaniem Szkoły Rycerskiej w Warszawie. Dwór Branickich zyskał renomę ważnego ośrodka kultury. W latach 1750-1771 działał tu teatr dworski, w którym gościnnie występowały największe gwiazdy operowe ówczesnych czasów. Po pożarze w 1753 roku miasto zostało przebudowane według nowego planu architektonicznego, opartego na wzorach francuskich i saskich. Z tamtego okresu przetrwały: Ratusz Miejski, dom św. Marcina, zbrojownia, kamienica narożna, przytułek dla ubogich, plebania. Przepych rezydencji doskonale odzwierciedlał niespełnione królewskie ambicje ostatniego z Branickich -kawalera orderu Złotego Runa przyznawanego głowom koronowanym. Była to rekompensata za przegraną elekcję o tron polski, o który Branicki walczył (mając poparcie króla Francji) ze swym szwagrem Stanisławem Augustem Poniatowskim.
Gośćmi w pałacu Branickich byli nie tylko królowie polscy z dynastii saskiej: August II i August III, ale także Stanisław August Poniatowski, przyszły car Rosji Paweł, cesarz Austrii Józef II. Przed rewolucyjną zawieruchą schronił się też na tym przyjaznym dworze przyszły król Francji Ludwik XVIII. Po śmierci Branickiego miasto na dożywocie otrzymała jego żona Izabela Branicka.
Piękna rezydencja bardzio się nam podobała, ale było za późno aby mieć szansę jej dokładnego zwiedzenia. Deptakiem białostockim przeszliśmy po starówce obok ratysza i prawosławnej cerkwi św. Mikołaja Zachodzące słońce oświetlało stare kamieniczki dodając im uroku. Nasz spacer zakończył się gdy już zrobiła się szarówka. W schronisku przygotowalismy sobie kolację i bagaże do drogi powrotnej.
Sobota 11.08.
Deszczowy Białystok, szkoda że to już koniec.
Jeden rzut oka na poranne sobotnie niebo wystarczył na pozbawienie wszelkich złudzeń. Nie było sensu przedłużać pobytu w ładnym Białymstoku bo lało ak z cebra. W tej sytuacji spakowaliśmy sakwy na biki i przy siepiącym deszcu dotarlismy na dworzec kolejowy. Pociąg zabrał nas do Warszawy a tam przesiedliśmy się na kolejny i dotarlismy do Łodzi. Już w domu wszyscy uznaliśmy, ze była to jedna z naszych najciekawszych wycieczek w Polskę. Poznalismy kilka wspaniałych zabytków, widzieliśmy przepiekne krajobrazy i zwierzęta cudownie symbiozujące w naturze. Jeśli dodamy do tego przemiłych ludzi których spotkaliśmy to trzeba uznać że nasza wycieczka była kolejnym etapem pieknej rowerowej bajki.
Wyprawa "przez Mazury i Podlasie" w pigułce:
Łódź-Tczew-Kętrzyn(pociąg)-Gierłoż-Mamerki- Pozedrze-(Giżycko i Ketrzyn)-Gołdap-Stańczyki- Filipów- Dowspuda-Augustów- Dreństwo-Kapice- Biały Grąd-Brzostów- Burzyn-Góra Strękowa-Kapice(samochód)-Ossowiec- Białystok(pociąg)-Warszawa-Łódź(pociąg)
Podsumowanie:
Za wsparcie wyprawy i okazaną nam zyczliwość składamy serdeczne podziękowanie:
Panu Januszowi Urzykowskiemu Panu. Jackowi Ciszewskiemu Personelowi schroniski młodzieżowych w Ketrzynie, Augustowie Pani Cecyli z rodziną z Pozedrza Pani Ani z Gołdapi, Panu Zbyszkowi ojciec i syn z Filipwa, Pani Ani i Panu Anrdzejowi z Dreństwa, Pani Majce i Panu Igorowi z Kapic koledze Tomkowi z firmy Maxxbike w Łodzi
Wrażenia uczestników:
Janusz/ Biker:
| |